JEDEN JEST NARÓD POLSKI - WIODĄCY PROJEKT RUCHU RODAKÓW

OSTATNI KROK KU ŚWIADECTWU - ppłk. pil. Julian Krok, Mirosław Rymar

 


* Julian Krok - CV

*Julian Krok w Polsce 2005

* Z Sanoka do Meksyku - Zygmunt Haduch

* Niech Pani coś napisze... - Ryszarda Pelc




 

 

 

 

 

Zapraszamy Państwa do nadsyłania swoich wspomnień o przebytych drogach,
o Waszych doświadczeniach emigracyjnych.

"OSTATNI KROK KU ŚWIADECTWU -
każdy może stać się piórem zranionego Orła"

Roz. II
Szli na Zachód
Dlaczego? - Bo tak trzeba było.

Niektórzy Niemcy, jak już wspominałem zachowywali się wobec nas przyzwoicie, a nawet życzliwie. Ten życzliwy stosunek uwarunkowany był rzecz jasna wyłącznie długoletnią, dobrą znajomością sprzed wojny i dotyczył tych spośród nich, którzy żyli wśród nas, w Polsce od bardzo dawna. Nam się nawet wydawało, że są już spolszczeni. Nie byli. Moje plany napotkałyby na dużo większe problemy, gdyby nie życzliwa postawa niektórych z nich. Po wyznaczeniu granic Generalnej Guberni okazało się, że jadąc pociągiem do Krakowa trzeba będzie przekraczać granicę GG i III Rzeszy. Nie dosyć, że podróż była utrudniona ze względu na restrykcyjne przepisy okupacyjne, to jeszcze zaraz na starcie czekała mnie granica, tuż po opuszczeniu domu. Musiałem koniecznie uzyskać niemieckie papiery. Okazało się, że bez żadnych wstępnych pytań i kłopotów odpowiednie dokumenty wystawił mi ojciec szkolnego kolegi Janusza von Belke. Wówczas już prezydent okupowanej Częstochowy. Jeden, duży problem miałem zatem za sobą.

Mapa Europy - trasa wędrówki juliana Kroka, 1939 r. Trasa wędrówki Juliana Kroka

Po pożegnaniu się z rodzicami ruszyłem piechotą do najbliższej stacji kolejowej w stronę Krakowa. Nie chciałem wsiadać do pociągu w Poczesnej, aby nie zwracać na siebie niczyjej uwagi jako, że niewielu Polaków, w owym czasie podróżowało koleją. Był to dopiero trzeci miesiąc okupacji i każdy trzymał się blisko domu, nieufny i zagubiony w nowej rzeczywistości. Wolałem nie spotkać znajomych i uniknąć ich pytań. Zostawiałem przecież za sobą rodzinę. Z niepokojem, ale i z niecierpliwością oczekiwałem na mój pociąg do świata nieznanego. Wiedziałem, że to nie będzie wygodny i bardzo nowoczesny jak na owe czasy skład pulmanowski, bo te wagony zostały ewakuowane na wschód i tam pierepały. Nadjechał punktualnie. Otworzyłem drzwi. Stopnie były wysoko. Jedną nogę postawiłem już na schodku i tą byłem już w nieznanym, ale druga wciąż spoczywała na ziemi którą opuszczałem, a wraz z nią wszystko co było mi drogie. Wsiadłem. Przeciągły gwizd lokomotywy, lizak zawiadowcy stacji uniesiony w górę ...

Moje dziecinne tęsknoty do latania w obronie ojczyzny powiozły mnie ku przeznaczeniu i młodzieńczemu marzeniu o które składałem podanie na obozie Junaków. Tak nie dawno, a jednak w jakże odległej, innej epoce. Zatrzasnąłem za sobą beztroskie lata i spojrzałem wzdłuż całego wagonu. W mojej sytuacji to, że nie miał przedziałów było zaletą, bo jednym rzutem oka mogłem objąć wszystkich pasażerów. Było prawie pusto. Szedłem wolno zastanawiając się, gdzie usiąść. Mijałem wiele pustych miejsc, a nie wiedzieć czemu usiadłem naprzeciwko młodego mężczyzny. Ubrany był w skórzaną kurtkę, wysokie wojskowe buty, mógł mieć około dwudziestu sześciu lat. Jeszcze nie zamieniliśmy żadnego słowa, jeszcze nie padło nawet "dzień dobry", a on popatrzył na mnie i po prostu stwierdził: "jedziemy razem, bo ja też się tam wybieram".
- To, aż tak po mnie widać? - pomyślałem. Wcale sobie tego nie życzyłem!
No, ale dobra nasza. Było nas już dwóch i było raźniej. To był dobry początek.

Gdy się spotkaliśmy, on miał za sobą już kawał drogi. Jechał z okupowanego przez Rosjan Białegostoku. Nie pamiętam już nawet jego imienia, więc nazwijmy go Heniek dla wygody opowiadania. Okazał się bezpośrednim i dobrym kompanem na złą pogodę. Bardzo chciałem zachować pozory niewinności zwykłego podróżnego. Tymczasem zapewne już sama ta chęć powodowała napięcie. Tym bardziej, że starszy ode mnie o parę lat kompan chętnie odpowiadał na moje pytania o sytuację pod sowiecką okupacją i relacje te składane przytłumionym głosem powodowały dodatkowe emocje. Każde spojrzenie w naszą stronę tylko je podgrzewało, a tu zaraz Poraj w którym mieliśmy przekroczyć granicę do Generalnej Guberni. Pociąg nasz wjechał na stację pełną niemieckich żołnierzy ustawionych po obu stronach toru. Donośne komendy i patrole, które weszły do pociągu wygoniły wszystkich pasażerów na peron. Poprzez szpaler Niemców przeszliśmy obok bydynku stacji na plac przed dworcem. Ci z nas, którzy podróżowali dalej musieli przejść przez kontrolę dokumentów. Ausweis wystawiony przez ojca Janusza pozwolił mi bez przeszkód dostać się do pociągu. Obaj szczęśliwie przeszliśmy kontrolę i już wkrótce znaleźliśmy się w Ząbkowicach, gdzie mieliśmy przesiadkę do Krakowa. Chciałoby się jak najprędzej do przodu, a tu kilka godzin oczekiwania na stacji pełnej Niemców. Ausweis miałem wystawiony do Krakowa, więc czułem się - szczególnie po przebytej kontroli granicznej - dosyć pewnie.
W Krakowie byliśmy już po północy. Obowiązywała godzina policyjna i przyszło nam czekać na dworcu do rana, zanim udaliśmy się do rodziny mojego towarzysza podróży, Heńka. Mieszkali na Skałce. Po śniadaniu pożegnaliśmy się i cały dzień włóczyliśmy się po Krakowie w oczekiwaniu na popołudniowy pociąg do Krosna. Siedziba królów polskich, Wawel był już dla Polaków niedostępny. Stał się rezydencją gubernatora Franka. Na krakowskim Rynku wieszcz Adam jeszcze spoglądał na maszerujące wraże oddziały ze swego cokołu. Co myślał ów poeta-patriota? To co myśleli jego rodacy - dać odpór, nie ulec, wlewać swą obecnością ducha oporu w serca rodaków. Dlatego, tak jak i inne polskie ślady niebawem usunęli jego pomnik. Łudzili się, że przerwą w ten spsób trwanie świadectwa polskości. Nie przerwali. Ich tam już nie ma, a Pan Adam znowu trwa.

Na dworcu w Krośnie znaleźliśmy się późną nocą. Poczekalnia cała wypełniona żołnierzami niemieckimi śpiącymi gdzie popadnie. Byłem już bardzo zmęczony, więc wcisnąłem się na podłodze między nich
i z teczką pod głową zasnąłem kamiennym snem. Gdy się rano obudziłem Niemców już nie było. Nawet nie usłyszałem kiedy odjechali. Wcześnie rano wyszliśmy z dworca poszukać jakiegoś miejsca, gdzie moglibyśmy coś zjeść. Obok był już otwarty kościół i kilka starszych kobiet stało u jego progu. To chyba były roraty. W dali rysowały się wzgórza Beskidu Niskiego. Biało. Bardzo swojski obrazek. Utkwił mi w pamięci jak kadr wycięty z filmu. Piękny zimowy czas przed Bożym Narodzeniem. Sielanka, która odeszła w przeszłość na czas nieokreślony. Do tej pory podróż przebiegała bez przeszkód. Nie licząc emocji była można by rzec łatwą.
Teraz z Krosna na południe, ku słowackiej granicy już na piechotę. Przygotowując się do tej podrózy nie mogłem z oczywistych względów zabrać żadnych map. Toteż na kawałku papieru - był to chyba jakiś stary list - naniosłem niewielkie plamki odpowiadające miejscowościom, punktom orientacyjnym, któych nazw nauczyłem się na pamięć. Po opuszczeniu miasta, na przełaj przez pola w stronę granicy. Cały dzień marszu, brnięcia w śniegu dało mi się mocno we znaki. Heniek, szczęściarz miał wysokie buty, a moje już po krótkim czasie były zupełnie przemoknięte. Wieczorem bardzo zmęczeni i głodni doszliśmy do jakiejś wsi. Ciągle ubodzy w doświadczenie jakie z czasem nabrali pozostali w kraju rodacy zapukaliśmy do drzwi pierwszej leżącej na skraju chaty. Żadnej ostrożności, obawy o to, kto jest gospodarzem tej zagrody. Głodni i zmarznięci marzyliśmy tylko o dachu na głową, cieple buchającym od pieca i kromce chleba. Dobry los zawódł nas do swoich. Przy kolacji składającej się z chleba i gorącego mleka dowiedzieliśmy się od gospodarza, że są jedynymi Polakami we wsi. Dano nam jasno do zrozumienia, że mieliśmy sporo szczęścia. Jeszcze przed świtem, aby nikt we wsi nie widział kogo gościł, gospodarz zaprzągł konia do sań i powiózł nas do Rymanowa. Kilkanaście kilometrów mniej marszu - lżej i szybciej. Gdyby nie okoliczności byłaby to miła przejażdżka, kulig niemalże. W rytm głuchego tętentu kopyt i dźwięku dzwoneczków myśli uspokojone błądziły gdzieś z dala od rzeczywistości na przemian z czasem realnym przywoływanym smagnięciami mroźnego wiatru nadlatującego stamtąd, gdzie my podążaliśmy.

Powoli moje zasoby finansowe zaczęły się niebezpiecznie kurczyć: bilety kolejowe, wyżywienie, teraz 10 złotych za pomoc dla gospodarza, a przed nami pół Europy. W Rymanowie byliśmy już za dnia. Zajechaliśmy przed niewielką restaurację, której właścicielm był znajomy naszego gospodarza. Ten po usłyszeniu o co chodzi umieścił nas w niewielkim pokoju obok baru z jasną instrukcją:
- siedzieć cicho, aż po was przyjdę. Nie rozmawiać i broń Boże nie wychodzić! Czekać.
Drzwi "francuskie", wahadłowe wiodące do pokoju były do połowy przeszklone, ale zasłonięte firankami. Siedzieliśmy tam cały dzień. Słyszeliśmy głosy dobiegające z sali restauracyjnej. Przez szparę w zasłonie widziałem Ukraińców z białymi opaskami na rękawach, a na nich symbol trójzęba. Właściciel zapewniał, że do tego pokoju nikt nie wchodzi, a mimo to wolałbym, aby od jego gości oddzielały nas solidne, zamknięte drzwi. Mieliśmy czekać do zmoroku. Po uiszczeniu opłaty w wysokości 50 złotych dostaliśmy jedzenie
i równocześnie opłaciliśmy przewodnika, który miał nas przeprowadzić przez granicę. Zjawił się - tak jak było umówine - punktualnie o 22.00. Kolejna, krótka instrukcja: idziemy zwartą grupą w zupełnej ciszy, żadnych papierosów. Przed nami noc marszu przez góry, na przełaj lasem w głębokim śniegu. W blasku księżyca śnieżna poświata na świerkach pokrytych białymi czapami i cisza, aż w uszach dźwięczało. Każdy szelest spadającego śniegu zmuszał nas do natychmiastowego przypadnięcia do ziemi. Każda gałązka złamana przez umykająca sarnę rozlegała się niczym wystrzał, a nam nerwy napinały się jak postronki. Po kilku godzinach marszu, na kolejnym wzniesieniu przewodnik zatrzymał się i wskazał na stojący przed nim słupek graniczny. Od naszej strony wykuta litera P, a z drugiej CS. Staliśmy na granicy. Wskazał nam kierunek w którym mamy dalej iść i... zniknął, rozpłynął się w ciemnościach. Byliśmy przekonani, że nas doprowadzi do jakiejś miejscowości po słowackiej stronie. Próżno było rozważać dlaczego? Brak prezcyzji umowy, czy przyjęte zasady, których my nie znaliśmy. Dosyć, że zostaliśmy znowu sami w zupełnie obcym terenie zmuszeni przeć do przodu. Byłem już potwornie zmęczony, a cel tego etapu marszu odległy i nieznany. Otępiały i zmarznięty brnąłem wraz z Heńkiem już po słowackiej ziemi. Bez ważnych dokumentów. Zbieg.

Nagle las skończył się jak nożem uciął. W poprzek biegła droga. W którą stronę iść? Zdecydowaliśmy pójść
w lewo. Dlaczego w lewo? A dlaczego nie? Moja "plamkowa mapa" w tej sytuacji na nic się nie zdała. Wkrótce wyszliśmy na otwarty teren i oczom naszym ukazała się wieś. Jak polska, te same drewniane chaty kryte strzechą, ujadające po zagrodach psy. Tylko w oknach ciemno. Późno. Wieś spała. Już weszliśmy do najbliższej zagrody. Już mieliśmy pukać do drzwi, ale coś nakazało nam się bez słowa porozumienia wycofać. Po chwili w dali ujrzeliśmy światełko. Podeszliśmy bliżej do jego źródła, którym okazała się budka robotników drogowych. Z komina snuł się dym. Ciepło. Dach nad głową.
Spojrzeliśmy po sobie, skinęli głowami. Pukamy. Proszą do środka. Wewnątrz dwóch Słowaków.
Bez specjalnych wyjaśnień zrozumieli kto zacz. Małe, ale ciepłe pomieszczenie, pod ścianą prycza zasłana słomą. Niczego więcej nie pragnąłem. Poczęstowali nas kawą zbożową. Moje przemoczone buty parują obok piecyka. Rozsądek walczy ze zmęczeniem. Pytamy ich o stację kolejową i jak powiedzieć po słowacku bilet. Z nimi porozumiewaliśmy się dosyć łatwo mówiąc swoimi językami, ale na stacji nie chcieliśmy zwracać na siebie uwagi. Poprosicie o "listek do Humenne"- powiedzieli. Okazało się, że jesteśmy w pobliżu Medzilaborce. Jeden ze Słowaków zdeklarowł się, że pojedzie rano do miasteczka i wymieni nam pieniądze na korony. Bez wahania dałem mu pieniądze i z trudem pokonywane zmęczenie wzięło górę. Zmorzony do granic możliwości zasnąłem twardym snem. Po przebudzeniu się rano zobaczyłem na stole wymienione już pieniądze. Ni brat ni swat, a zanim ja wstałem to on już zdążył obrócić rowerem w dwie strony. Poinformował nas o której mamy pociąg i z którego peronu. Jeszcze tylko kubek gorącej zbożowej kawy, uścisk dłoni, podziękowanie i w drogę.

Bez przeszkód doszliśmy do miasteczka. Kupiliśmy bilety do Humenne, miejscowości położonej przy samej granicy z Węgrami. Wszystko szło do tej pory jak z płatka. Wychodzimy na peron, a tu jak spod ziemi pojawił się słowacki żandarm. Nie tracąc głowy powiedziałem mu, że wracamy z Węgier i zapytałem o kierunek do polskiej granicy. Polecił iść wzdłuż torów i wyraził nadzieję, że nas tu więcej nie zobaczy. Mów sobie zdrów... Jak tylko tory zakręciły i straciliśmy z oczu stację rozpoczęliśmy chyłkiem powrót po drugiej stronie torów. Peron był pusty. To nie do wiary jak długo trwa zatrzymywanie się pociągu na peronie zanim można znaleźć w nim schronienie przed niepowołanym wzrokiem. Na wszelki wypadek usiedliśmy po stronie przeciwnej do peronu, bez słowa i w napięciu oczekując gwizdka zwiastującego odjazd. Odetchnęliśmy z ulgą jak koła zabuksowały po szynach i ruszyliśmy. Już wraca chwila spokoju, już napięcie zaczyna opadać, a tu w drzwiach przedziału stanął konduktor. Wziął w rękę bilety, skasował i wyszedł nie odzywając się słowem. Wyszedłem na korytarz, na papierosa. Po chwili konduktor podszedł do mnie ze słowami: "Co ci Niemcy z nas Słowian zrobili." Ostrzegł mnie, żebyśmy nie dojeżdżali do Humenne, bo tam jest urząd celny i będzie nam trudno niepostrzeżenie przekroczyć granicę. Poradził żebyśmy wysiedli jedną stację wcześniej i dalej poszli przez zieloną granicę. Natychmiast podzieliłem się z Heńkiem uzyskaną informacją. Nie mieliśmy cienia wątpliwości, że musimy się do rady zastosować. Przed spodziewaną stacją konduktor ponownie pojawił się w naszym przedziale. Poinstruował nas jak wyjść ze stacji omijając budynek furtką dla pracowników.
- Nie oglądajcie się, bo na stacji na pewno jest niemiecka żandarmeria, która kontroluje pasażerów.
Idźcie pewnie do furtki - powiedział. Wskazał przez okno wzgórze na którego wierzchołku rosły trzy drzewa.
- Tam biegnie granica - rzucił i wyszedł życząc powodzenia.
Za moment pociąg wtoczył się na stację i odwrotnie do poprzedniego wrażenia zanim zdążyliśmy się rozejrzeć już stał. Na peronie Niemcy właśnie zaczęli sprawdzać pierwszych wysiadających. Opuściliśmy wagon wyjściem jak najodleglejszym od nich i zdecydowanym krokiem ruszyliśmy do furtki wskazanej przez życzliwego konduktora. Byle bez paniki, bez zbytniego pośpiechu, ale zdecydowanie. Boże, co to znaczy - normalnym krokiem, kiedy całe ciało słucha kiedy rozlegnie się ostre szczeknięcie - Halt! Jeszcze parę kroków i zamknęliśmy furtkę za sobą, czym prędzej oddalając się od dworca.

Po wyjściu z miejscowości doszliśmy do torów kolejowych wiodących w stronę Humenne i dalej wzdłuż nich korzystając z w miarę wygodnej drogi, aby podejść jak najbliżej wskazanej góry granicznej. Mijały nas wagony towarowe z węgierskimi napisami. Widomy znak bliskości kolejnego etapu - Węgier. Wreszcie z przykrością rozstaliśmy się z odśnieżonymi torami i ostro w górę, przez las ruszyliśmy w stronę owych trzech drzew.
Z daleka dobiegały odgłosy pracujących w lesie drwali, stąd mijaną od tyłu drewnianą chatkę wzięliśmy za ich schronienie. Po chwili wyszliśmy na drogę. Zdecydowaliśmy się wrócić do chaty, by zorientować się w sytuacji i może przenocować. Wracaliśmy już drogą, kiedy spostrzegliśmy, że na wysokości chaty w poprzek drogi jest szlaban. Jeszcze nie zdaliśmy sobie sprawy co to może oznaczać, gdy zmroził nas przeraźliwy gwizd. Zwróciłem głowę w stronę skąd dobiegł i zobaczyłem umundurowanego, uzbrojonego mężczyznę. Kazał nam do siebie podejść. Nogi miałem jak z waty. Dopiero będąc od niego parę kroków zobaczyłem, że na furażerce ma węgierskie godło! Byliśmy na granicy, ale co dalej się stanie jeden Bóg raczył w tej chwili wiedzieć. Słowa po węgiersku nie znaliśmy, a tu trzeba nie tylko wytłumaczyć naszą sytuację, ale zrobić to zgrabnie.
Przy słupku obok szlabanu stał jakiś starszy człowiek. Okazał się Żydem, który oczekuje przyjazdu swego syna. Szczęśliwie znał na tyle polski by wyjaśnić pogranicznikowi cośmy za jedni. Ten po wysłuchaniu zaprowadził nas do dowódcy posterunku granicznego, który po krótkiej rozmowie rozkazał żołnierzowi odeskortować nas do placówki mieszczącej się w pobliskim miasteczku. Na miejscu przejął nas oficer w towarzystwie tłumacza. Bardzo oficjalne, aczkolwiek podejrzewam rutynowe przesłuchanie, jakieś papiery. Dostalismy ciepły posiłek, taki sam jak otrzymywali węgierscy żołnierze, po którym przekazano nas "kogutom". Tak nazywaliśmy żandarmów węgierskich, a określenie to brało się od czerwonych piór noszonych przez nich na czapkach. Dowódca żandarmów, otyły i rubaszny jegomość okazal nam dużo życzliwości. Zezwolił przespać się na kanapie w jego biurze. Rano, po śniadaniu, pod eskortą dwóch żandarmów autobusem pojechaliśmy do Mikulics, skąd pociągiem na punkt zborny. O ile na ulicy prowadzili nas niczym przestępców, idąc dwa kroki z tyłu za nami z bagnetami na karabinach, o tyle w autobusie i pociągu tą służbową pozę zastępowała swoboda bez cienia wrogości. W punkcie zbornym roiło się od węgierskiego wojska i polskich uchodźców. Zgromadzeni byliśmy w wielkiej sali z drewnianą podłogą na której rozłożono koce do spania. Następnego dnia wszystkich nas załadowano do pociągu i pojechaliśmy do Budapesztu, gdzie z dworca zostaliśmy przewiezieni prosto do Cytadeli. Wówczas uświadomiliśmy sobie, że wprawdzie mamy zapewnione jedzenie, dach na głową i poruszanie się pod "opieką" władzy, ale straciliśmy równocześnie swobodę decyzji i nie wiedzieliśmy co nas teraz czeka.

W Cytadeli stacjonowało węgierskie wojsko i internowani, umundurowani polscy policjanci. Byli oni ulokowani podobnie jak my w korytarzu biegnącym dookoła Cytadeli. Oddzielały nas przegrody z desek. Zaraz po przybyciu poprowadzono nas na przesłuchanie połączone z rejestracją. Korytarz zaścielony słomą był miejscem spotkań, rozmów o tym co pozostawiliśmy za sobą i o tym co przed nami. Był też sypialnią. Węgry jeszcze wówczas były neutralne i pod wojskową rutyną wyczuwalna była sympatia bratanków do nas uchodźców. W obozach internowano nie tylko indywidualnych żołnierzy, ale i całe jednostki, jak chociażby brygadę gen. Maczka, który wyprowadził ją z Polski po klęsce wrześniowej. Wiedzieliśmy, że oczekiwanie na formalności załatwiane przez ambasadę trwają miesiącami, a nam było pilno. Cóż, młodość jest niecierpliwa i to w warunkach niepewności w jakich się znaleźliśmy było dodatkowym utrapieniem. Ambasada nadal wprawdzie działała legalnie, były polskie szkoły i gimnazja, ale nas to wszystko napawało niepokojem, bo nie po to opuściliśmy dom rodzinny by wegetować nad Balatonem.

Drugiego dnia pobytu w Cytadeli zarządzono zbiórkę na której węgierski podoficer wyselekcjonował z nas kilkadziesiąt osób do wyjazdu... Dokąd? Nikt nas nie poinformował. Konwojowani przez policję pociągiem dotarliśmy do miejscowości Barcsa parę kilometrów od rzeki Drawa, granicy z Jugosławią. Ulokowano nas w domu jakiegoś arystokraty, który oddał go na ten cel. Ładny dom, ale żadnych wygód. Do spania materace na podłodze. Wyżywienie takie samo jak dla węgierskich "kogutów" - żandarmów patrolujących teren i pilnujących obiektu. Starsi stażem pobytu w tym miejscu poinformowali nas, że wartownik na bramie pozwala wychodzić poza teren naszego internowania. Trzeba tylko być grzecznym, ukłonić się, pozdrowić i nie ma problemu z przejściem przez bramę. Sądzę, że Węgrzy nie przypadkowo umieścili nas tak blisko granicy, bo było im na rękę, żeby nas ubywało. W takim razie cóż było robić? Ruszyliśmy na rekonesans, aby rozeznać szanse przeprawy przez kolejną granicę. Choć była to siarczysta zima, to rzeka płynąca wartkim nurtem pozostawała nie zamarznięta, a to spora trudność, bo o przepłynięciu wpław nie mogło być mowy. Trzeba było wkalkulować w nasze plany poszukiwanie jakiejś łódki. Trochę zważeni, ale zdeterminowani nie rezygnować z naszych planów nastawialiśmy ucha na każdą wieść, która w naszych zamierzeniach mogła mieć znaczenie. Dowiedzieliśmy się, że po drugiej stronie granicy, w Belovar mieszka Polak, prawnik Gołkowski, który pomaga w dotarciu do polskiego konsulatu w Zagrzebiu. Następny etap trochę się rozjaśnił. Musimy dostać się do Belovar.

W Barcsa oprócz nas był obóz internowanych polskich żołnierzy, skąd pewnego dnia przybył podporucznik kawalerii. Zaledwie parę dni tam byliśmy, a tu przyniesiono nam wspaniałą wieść: organizowana jest większa przeprawa, którą poprowadzi jakiś rotmistrz. Około trzydziestu chętnych nocą ruszyło w stronę rzeki przez pole skoszonej kukurydzy. Chyłkiem przemykaliśmy od jednej kopy kukurydzianych snopków do drugiej, ale one nie tylko nam służyły za osłonę. Niespodziewany, głośny jak grom w nocnej ciszy okrzyk zmroził nas i po chwili nasze plany wzięły w łeb, gdy dostrzegliśmy podchodzących węgierskich pograniczników. Pod bronią odeskortowali nas na placówkę, gdzie dowódca przyjął raport, udzielił pochwały swoim żołnierzom, nas pozostawił stojących na mrozie, a sam poszedł do ciepłego biura. Po jakiejś godzinie z okładem zobaczyliśmy cywila w meloniku rozmawiającego z dowódcą placówki. Cywil odszedł, a w chwilę potem oficer zezwolił nam bez eskorty udać się do naszego domu. Pierwsza próba spaliła na panewce.

Nadeszły pierwsze Święta Bożego Narodzenia poza domem rodzinnym, ale nasze głowy zaprzątało wówczas tylko jedno - przeć dalej, do Francji i już w nocy z pierwszego na drugi dzień świąt ruszyliśmy ponownie. Tym razem we czterech. Nie pamiętam wszystkich nazwisk, ale był wśród nas Stanisław Ciemieniewski, warszawski cwaniak pełną gębą, był piekarz, osiłek z Bielska i najstarszy wiekiem, nauczyciel. W tej grupie byłem najmłodszy i zapewne najsłabszy. Ostrożnie wymknęliśmy się w trzaskającą mrozem i przerażająco cichą noc. Bez przeszkód dotarliśmy do rzeki. Pusto i cicho, tylko plusk wody. Na szczęście żadnych gwiazd, ani księżyca na zasnutym chmurami niebie. Ruszyliśmy wzdłuż brzegu w nadziei znalezienia jakiejś łódki. Znaleźliśmy, ale była ona przypięta łańcuchem do solidnego pala wbitego na brzegu. Bez odpowiednich narzędzi łańcuch był przeszkodą nie do pokonania, ale udało się nam obruszyć i wyciągnąć z ziemi pal do którego był umocowany. Włożyliśmy go delikatnie, by nie robić hałasu do łodzi razem z łańcuchem i... zobaczyliśmy dopiero wtedy, że nie ma wioseł, a my nie zamierzaliśmy płynąć nie wiedzieć jak daleko z nurtem, tylko jak najprędzej na drugi brzeg. Nasz Warszawiak na szczęście miał scyzoryk i już po chwili trzymał w ręku solidną brzozową gałąź, którą użyliśmy zamiast wiosła. Po przepłynięciu rzeki, nie chcąc narażać właściciela łodzi na jej utratę wyciągnęliśmy ją na brzeg i czym prędzej ruszyliśmy w drogę, aby jak najszybciej oddalić się od granicy. Nauczyciel wskazał kierunek marszu, ale po krótkim czasie doszliśmy do rzeki. Lekko podenerwowany poprowadził nas w inną stronę, ale także nad rzekę. Wpadł niemal w panikę, że jesteśmy na wyspie. Kolejny wybór marszruty wyprowadził nas, jak się okazało z zakola Drawy w kierunku niewielkiej miejscowości, w której była stacja kolejowa. Jak Staszek Ciemieniewski zobaczył, że może jechać pociągiem zamiast iść pieszo, to bez wahania ruszył rozejrzeć się w sytuacji. Dosyć długo nie wracał, więc poszliśmy zobaczyć co się z nim dzieje. Zaglądamy przez okno, a on siedzi na ławce, czapka opuszczona na oczy i udaje, że śpi w oczekiwaniu na pociąg. Zdecydował. My wybraliśmy marsz. Nad ranem, mocno umęczeni zaszliśmy do napotkanej chaty z nadzieją na kawałek chleba. Drzwi lekko się uchyliły, w szparze ukazała się nam choinka i marsowa mina gospodarza nie pozostawiająca wątpliwości, że to nie ta chata. Odeszliśmy wprawdzie bez słowa, ale i nie spotkały nas żadne przykre niespodzianki.

Po nocy i całym dniu, na ostatnich nogach o zmierzchu dotarliśmy wreszcie do Belovaru. Napotkany człowiek wskazał nam jak trafić do domu dr. Gołkowskiego. Ładny, piętrowy, jak na owe czasy bardzo nowoczesny dom. Dla mnie niewiarygodnie piękny przez sam fakt istnienia i pewności gościny. W progu powitała nas serdecznie żona prawnika, Chorwatka. Jak się okazało córka austro-węgierskiego generała. Jej mąż, dr. Gołokowski był wnukiem powstańca styczniowego i służył w II Oddziale polskiego wywiadu z zadaniem pomocy polskim uchodźcom w dotarciu do konsulatu w Zagrzebiu. Po krótkim powitaniu, bez zbędnych słów wyjaśnienia, bo była doskonale zorientowana z kim ma do czynienia zaprowadziła nas do pokoju na piętrze. To był doprawdy koszmar. Byłem tak zmordowany, że nie potrafiłem wejść po schodach. Niespodziewany komfort w jakim się znaleźliśmy, ciepła kąpiel i suta kolacja dopełniły granic odprężenia. W takiej chwili tylko jedno miało znaczenie - sen. Uspokojeni zapewnieniami serdecznej gospodyni, że wprawdzie męża nie ma w domu, ale w ciągu dwudziestu czterech godzin wszystko będzie załatwione padliśmy wyczerpani do łóżek.

Rano nasz opiekun już był z biletami kupionymi na pociąg do Zagrzebia. Instrukcja udzielona nam na czas podróży była krótka: proszę nie rozmawiać i trzymać się blisko mnie. Polski konsulat mieścił się przy tej samej ulicy co konsulat III Rzeszy, stały naprzeciwko siebie. Niebezpieczne? Ironiczne? Pikantne?
Na pewno satysfakcjonujące, bo pod nosem Niemców dalej funkcjonowała Polska placówka dyplomatyczna i oni dobrze wiedzieli czym się zajmuje. W konsulacie pracował major z II Oddziału, który zajmował się przerzucaniem Polaków do Francji. W ciągu dwudziestu czterech godzin - skąd jak raz taki czas, 24 godziny? - załatwiał paszporty i wizy przejazdowe. Człowiek-instytucja z nieprawdopodobną energią i oddaniem swej służbie, który pomógł tysiącom Polaków w przedostaniu się do wojska polskiego na Zachodzie. Niestety - jak dowiedziałem się już po wojnie - po wkroczeniu Niemców do Jugosławi zarówno on jak i dr. Gołkowski zostali zamordowani. Dr. Gołkowski, człowiek urodzony poza Polską, obywatel Jugosławi zasługuje na szczególne miejsce w naszej pamięci, gdyż okazał się patriotą polskim zachowującym postawę jaka powinna charakteryzować naszą diasporę. Był on żywym przykładem trwałości więzi z ojczyzną przodków na pokolenia, czego jakże często dzisiaj brakuje już w pierwszym pokoleniu. Po zameldowaniu się w konsulacie i przekazaniu niezbędnych danych otrzymaliśmy dziesięć dinarów na posiłek i skierowanie na nocleg do YMCA. Suma ta wystarczyła na bardzo skromne jedzenie, a z własnych zasobów nie zostało już nic. Byliśmy bez grosza, wielu ubranych w ciuchy gromadzone dla uciekinierów, aby mieli co włożyć na siebie zamiast mundurów. Stanowiliśmy obraz dziwaczny w tej - nijak nie dopasowanej - odzieży i godny pożałowania.

Następnego dnia wydano nam paszporty z wizami, które pozwalały nam dojechać do Francji. Wiek we wszystkich paszportach wskazywał na dwie grupy, siedemnastolatków - młodsi, albo piędziesięciolatków, czyli przed poborowi i starsi nie objęci już obowiązkiem służby wojskowej. Wieczorem odprowadzono nas, około stu osób na dworzec, wręczono bilety i dalszy bieg zdarzeń pociągnął nas do faszystowskich Włoch, do Mediolanu. Podróżowałem jako siedemnastolatek w przedziale z "siedemnastolatkiem", rocznik 1904 Wawrzyńcem Czereśniewskim, poetą i dziennikarzem, przyjacielem Kazimierza Wierzyńskiego. Sympatyczny, pulchny, żaden żołnierz, ale tak psioczyć jak on, wygrażać i siarczyście kląć na Niemców nikt nie umiał. Nieraz w późniejszym czasie widziałem jak bardzo mu zależało nabrać wojskowych manier, jak ćwiczył uparcie stuk obcasami, ale prochu za wiele się nie nawąchał służąc zawsze przy sztabie.

W Mediolanie mieliśmy przesiadkę i w przerwie w podróży przedstawiciel polskiej ambasady zaprowadził nas na obiad po którym pojechaliśmy już prosto do Modeny. W faszystowskich Włoszech polska ambasada nadal działała legalnie, zapewniano nas, że nie powinno być kłopotów, ale pomimo wszystko jak otworzyły się drzwi do naszego przedziału i zaczęto kontrolować nasze dokumenty, to atmosfera była gęsta od napięcia. Gdy kontrolujący żołnierz wziął do ręki paszport Wawrzyńca i zobaczył, że i on jest młodzieńcem za młodym do wojska, to cały patrol gruchnął śmiechem. Oddali papiery i wyszli rozradowani bez słowa. Doskonale oczywiście zdawali sobie sprawę o co w tej maskaradzie chodzi, ale przymykali oko.

Rano pierwszego stycznia 1940 roku pociąg stanął na francuskiej ziemi, w Modane. Moja wędrówka do polskiego wojska na zachodzie trwała dwadzieścia trzy dni. Sylwestra przedrzemaliśmy. Nikogo nie było stać nawet na lampkę wina w wagonie restauracyjnym. Był to zresztą dla mnie w natłoku wydarzeń zupełnie nieistotny fakt. Nowy Rok powitał nas kolejnymi niewiadomymi, ale teraz już wojskowej natury. Nareszcie znaleźliśmy się pod protekcją władz polskich. Ogarnęło mnie uczucie ogromnej ulgi i satysfakcji z dotarcia - wówczas wydawało mi się - do celu.

Jeszcze w Zagrzebiu, w konsulacie oczekując wyjścia na dworzec poznałem Stanisława Filipczuka. Wyjąłem z kieszeni resztkę papierosów z Polski, przypalam, a tuż obok rozległo się głębokie westchnienie i ze wschodnim zaśpiewem: "oooo Junaki! Czy pan łaskawy może poczęstować?". Poczęstowałem i ten papieros na długi czas złączył dwóch młodych junaków, gotowych gonić Niemca na kraniec świata. Staszek był ode mnie o ładnych parę lat starszy. Miał ponad trzydziestkę i sporo więcej tak zwanego życiowego doświadczenia niż ja, a to ma swoje niewątpliwe zalety. W punkcie zbornym, w Modenie dostaliśmy obaj przydział do Coetquidan.

Utkwił mi w pamięci stamtąd taki niby nieistotny obrazek, a który wywołał uczucie niemal pewności, że ci Francuzi długo nie powalczą. Otóż na warcie przy bramie stał żołnierz w rozchełstanym mundurze z papierosem zwisającym mu z wargi. Z papierosem na służbie! Przechodzącym oficerom nie oddawał honorów i na ramieniu smętnie zwisał mu stary karabin pamiętający I wojnę światową. To nie był krzepiący widok wojska szykującego się do śmiertelnej rozprawy. To nie była ta determinacja, której świadkiem byłem później w Anglii.
Otrzymaliśmy rozkaz wyjazdu pociągiem z przesiadką w Lion do polskiego obozu wojskowego. W Lion Staszek zaproponował żebyśmy może zostali z dzień i zobaczyli miasto.
- Nie ma się gdzie tak spieszyć. Już zdążymy. Francuzi się jeszcze nie biją.
- Jak to zostać? - spytałem.
- Nie mamy pieniędzy i musimy się zameldować wraz z innymi w obozie.
Słuchaj Julian - powiada.
- Jutro o tej samej porze jedzie pociąg i na niego poczekamy, a teraz idziemy do konsulatu. Nic się nie martw. Zostaw to mnie. Powiem, że uciekł nam pociąg. Oni dają pieniądze zagubionym i udzielają wskazówek.
I faktycznie dali. Pozwiedzaliśmy miasto. Przespaliśmy noc wygodnie w hotelu i po śniadaniu złapaliśmy nasz pociąg do wojaczki. Był to pierwszy mój dzień pełnego odpoczynku i relaksu od opuszczenia kraju.

Obóz wojskowy okazał się ogromny. Przewidziany był na kilka dywizji. Po wciągnieciu do ewidencji wydano nam - pożal się Panie Boże - umundurowanie. Stare mundury francuskie z I wojny światowej, brudne, często pokrwawione w kolorze niebieskim. Białe płaszcze tego samego sortu i do tego rogatywki khaki z godłem polskim. Jedyna nowa część wyposażenia to były skórzane pasy.Ośmiu nas otrzymało przydział do Samodzielnej Kompanii Pionierów. Pamiętam czwórkę: Wawrzyniec Czereśniewski i Stasiu Filipczuk, o których już wspominałem, Jerzy Możdżeń, syn majora, dowódcy batalionu saperów w Krakowie i Henryk Rawicz-Gut. Do miejsca stacjonowania kompanii w Airvault, w departamencie De Sevres doprowadził nas por. Maniewski, zastępca dowódcy rotmistrza Stefanowskiego.

To był mój pierwszy przydział służbowy.

...czytaj dalej















RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Docz do nas - Aktualnoi RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrocie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet