Wygrać tak, by nie przegrać - Barbara Fedyszak-Radziejowska

 


Wygrać tak, by nie przegrać

To pozornie odwrotny rodzaj postawy, którą Aleksander Ścios sformułował 3 maja 2014 r. (Bez dekretu): "Państwa realnego komunizmu, jego bękarty i hybrydy nie upadają pod ciosami demokracji". Różnica jest jednak tylko pozorna, bo w opinii Ściosa także tkwi przekonanie, że wynik demokratycznych wyborów nie jest ważny. Najwyraźniej bloger zna inny, bardziej skuteczny sposób doprowadzenia do upadku "bękartów i hybryd" komunizmu i postkomunizmu. Może ma rację, ale w 2014 r. opozycja ma szanse wygrać demokratyczne wybory w jedynej, którą dzisiaj mamy, ojczyźnie. Warto więc zastanowić się, nie "czy", ale "jak" to zrobić.

Tym bardziej że stawka wszystkich nadchodzących wyborów jest bardzo wysoka. Sytuacja na Ukrainie pokazuje, że stopień zagrożenia dla suwerenności państw sąsiadujących z Federacją Rosyjską jest najpoważniejszy od 1989 r. Podsłuchane i upublicznione rozmowy polityków rządzących Polską pokazują, że ekipa, która dzisiaj decyduje praktycznie o wszystkim, od izb skarbowych, przez prokuraturę, po edukację i budowę autostrad oraz terminalu LNG w Świnoujściu, nie gwarantuje ani kompetencji, ani profesjonalizmu, ani elementarnej uczciwości. Demokracja, gospodarka, państwo i obywatelskie prawa są realnie, a nie tylko werbalnie czy propagandowo zagrożone.

Uważam demokrację nie tylko za jedną z ważniejszych wartości, lecz także za skuteczną metodę poprawy jakości rządzenia i ograniczenia korupcji. I tym, być może, różnię się od Aleksandra Ściosa, chociaż przyznaję, że demokracja działa sprawnie, gdy opozycja i rządzący rywalizują naprawdę, a nie "na niby", a różnice poglądów i programów nie są tylko kostiumami, w których pozorowana jest polityczna rywalizacja. I tu pewnie mogłabym się zgodzić ze Ściosem, że fasadowa demokracja utrzymuje "bękartów i hybrydy komunizmu" u władzy, niezależnie od wyniku wyborów.

Zgodny chór, czyli nie bagatelizować arytmetyki sondaży

Warto więc naprawdę wygrać w latach 2014 i 2015 demokratyczne (!) wybory. A sytuacja jest dzisiaj równie pomyślna jak niepokojąca. Z jednej strony poparcie dla PiS w badaniach z 28 lipca wynosiło 36 proc., przy założeniu, że partia startuje samodzielnie, oraz 40 proc., gdy zgłasza wspólną listę z SP i Polską Razem (Homo Homini). Z drugiej strony, w tym samym sondażu wysoce prawdopodobna koalicja PO, SLD, PSL może liczyć na 38 proc. poparcia, a w sytuacji porozumienia, gdy poparcie dla PiS rośnie do 40 proc., po podobnym połączeniu lewicy, poparcie dla koalicji PO, SLD+ Twój Ruch i PSL także osiąga 40 proc.

Porównajmy też wyniki z sondażem TNS Polska z 25 lipca, w którym PiS wybiera 42 proc. badanych, suma poparcia dla PO, PSL, SLD wynosi 44 proc., a wraz z Twoim Ruchem nawet 46 proc. W każdym przypadku koalicja PO-PSL poszerzona o SLD (być może łącznie z TR) zyskuje łącznie lepszy wynik niż Prawo i Sprawiedliwość. Mam wrażenie, że nie warto stawiać retorycznego pytania o to, komu prezydent Bronisław Komorowski zaproponuje utworzenie rządu i kto uzyska w sejmie poparcie większości, gdy wynik łączny koalicji liberalno-lewicowo-ludowej będzie wyższy niż rezultat PiS. Ministerialna nominacja dla twórczyni podyplomowych gender studies na UW, prof. Małgorzaty Fuszary, jest kolejnym dowodem, że w tle taśm, podsłuchów i szantażu dokonano już ustaleń, które dają zielone światło dla takiej rozszerzonej o SLD koalicji.

Dlatego nie namawiam środowisk wspierających parlamentarną opozycję (co nie jest jeszcze w Polsce zakazane prawem) do radosnego bagatelizowania tych "oczywistych oczywistości". Co więcej, nie zamierzam też godzić się niejako z góry na powyborczą narrację, w której winnych i odpowiedzialnych za niepowodzenia PiS zgodnym, prawicowym chórem będzie się szukało w redakcjach TVN, "Gazety Wyborczej" i tygodnika "Polityka". Nie zmienia to oczywiście mojego przekonania, że te znaczące i silne środowiska opiniotwórczo-biznesowo-polityczne zrobią wszystko, by do przejęcia władzy przez opozycję nie dopuścić. Na ich działania ani PiS, ani jego sympatycy nie mają jednak większego wpływu. Nie mam wątpliwości, że najtęższe głowy ekspertów i dziennikarzy sympatyzujących z PO, SLD, PSL, KNP oraz TR będą pracować na rzecz wygranej tych partii. Czy podobnie kompetentne grono pracować będzie na rzecz sukcesu PiS, nie wiem, chociaż mam nadzieję, że tak.

Czekając na wybuch redukujący poparcie

Lipcowe wyniki sondaży gwarantują tak naprawdę tylko jedno - że na kilka dni przed wyborami samorządowymi, prezydenckimi i parlamentarnymi "wybuchnie" coś, co skutecznie zredukuje poparcie dla PiS o kilka punktów procentowych. Dlatego "pozycja wyjściowa" opozycji powinna być co najmniej o kilka punktów procentowych wyższa, niż jest dzisiaj. Nie da się zapobiec eventom wymyślonym przez specjalistów PO, ale można nie dostarczać im surowca, z którego jakiś event wykreują. Nie mam wątpliwości, że już dzisiaj specjaliści PO od zarządzania emocjami pracują i w teorii, i - być może - "w praktyce" nad konfliktem między Zbigniewem Ziobro, Jarosławem Gowinem i Jarosławem Kaczyńskim, by "zdążyć" przed wyborami samorządowymi.

Zamierzam dodać do tej podstawowej rady, by nie demontować porozumienia na prawicy, coś więcej, chociaż wiem, że wchodzę tym samym w rolę przemądrzałej sowy, i to sowy niehabilitowanej. Jednak dawanie rad jest tak popularne, i to nie tylko wśród prawicowych i niezależnych dziennikarzy, że pozwolę sobie pójść tym dobrze przetartym i zatłoczonym szlakiem.

Politykom radzę - minimum błędów, maksimum pracy, koncentracji i debatowania w mediach za pomocą argumentacji wykraczającej poza ograniczenia, jakie nakłada jeden prosty SMS. Sugeruję też, by budować słowem i czynem team (!), zwany Prawo i Sprawiedliwość i ograniczyć do minimum indywidualną grę na własny sukces. I to nie tylko dlatego, że program PiS ma charakter wspólnotowy, propaństwowy i akcentuje raczej Polskę solidarną niż liberalną. Także dlatego, że politycy PO, rządzący już drugą kadencję, mają nieporównanie więcej konfitur do rozdania i mogą sobie pozwolić na wewnętrzną rywalizację. Ich poczucie wspólnoty (zwanej czasami sitwą) i tak działa jak sprawny automat. Opozycja, która rządziła niecałe dwa lata, musi iść do wyborów jako zgrany, sprawnie motywowany i dobrze zarządzany zespół profesjonalistów. Nawet jeśli to zabrzmi jak oczywista oczywistość, przypomnę: skłócona kohorta egocentrycznych rywali bardzo rzadko wygrywa mecze, a co dopiero wybory parlamentarne.

Gdy dywagują nad "zużyciem", czyli o błędach dziennikarzy

Do prawicowych i niezależnych dziennikarzy kieruję zaś ważne pytanie: jak uruchomić demokratyczny mechanizm wywierania presji na rząd i posłów przez opinię publiczną bez ich udziału? Moim zdaniem, absencja dziennikarzy wyklucza użycie tego mechanizmu. Bo co robić, gdy - przykładowo - ujawnione zostają nielegalnie nagrane rozmowy ważnych polityków rządzącej koalicji, z których wynika, że ministrowie nie tylko nie potrafią, lecz także nie chcą rządzić państwem "dla wspólnego dobra", a ich głównym zajęciem jest ograniczanie praw opozycji parlamentarnej? W tym konkretnym wypadku politycy PiS zachowali się zgodnie ze standardami demokracji, zgłosili konstruktywne wotum nieufności i zaproponowali wiarygodnego kandydata. Mieli prawo oczekiwać, że ich propozycja zostanie poddana dyskusji i - jeśli zyska poparcie - skorzysta z tego, co nazywa się presją opinii publicznej.

Ale dziennikarze odmówili wsparcia, zarówno ci, którzy sprzyjają PO, SLD i PSL, jak i ci, którzy zdają się popierać PiS. W zgodnej atmosferze dywagowali nad tym, czy kandydat na premiera został przez PiS "już zużyty", czy tylko "nadużyty". Nie podjęto najmniejszej próby, by uruchomić to, co w demokracji nazywa się "presją opinii publicznej". Może warto przypomnieć, jak to działało w czasie afery Watergate czy w Niemczech, gdy w 2012 r. wszczęto śledztwo w związku z podejrzeniem o przyjmowanie korzyści majątkowych przez prezydenta Christiana Wulffa, w czasie gdy był on jeszcze premierem landu Dolna Saksonia. W tym, co nazywamy "presją opinii publicznej", niezbędny jest udział ekspertów, komentatorów i dziennikarzy, i to nie tylko z jednej strony sceny politycznej.

Tylko w dyktaturach zmiany bywają (czasami) wymuszane w trakcie manifestacji tysięcy ryzykujących więzienie lub nawet życie demonstrantów. W demokracji mamy do dyspozycji znacznie bezpieczniejszy sposób - poważną i konkluzywną debatę o problemie i, jeśli okaże się to konieczne, konsekwentną presję opinii publicznej. Jednak bez elit opiniotwórczych opinia publiczna jest bezsilna.

Prognoza

Tak to właśnie było, gdy PiS otworzył drogę do zmiany rządu. I pozostał z tą inicjatywą sam, pozbawiony wsparcia także "swoich" elit opiniotwórczych. Tak nie wygrywa się ani w sejmie, ani w wyborach, bo pomiędzy demosem a politykami niezbędne są wiarygodne i sprawne elity opiniotwórcze, bez których demokracja nie funkcjonuje. Nawet dobrzy politycy nie poradzą sobie z sytuacją, gdy media utrudniają wyborcom rozeznać sens wydarzeń i ocenić wartość konkretnych polityków.

Moja prognoza przedwyborcza brzmi dzisiaj (!) tak: po wygranych przez PiS wyborach, ale przegranej batalii o sejmową większość prawicowi dziennikarze znajdą "winnych" wśród polityków tej partii oraz w TVN, a politycy PiS - w niedojrzałości wyborców i dziennikarzy. Zaś wyborcy PiS odpowiedzialnością obarczą nieudolnych polityków i stronniczych dziennikarzy. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nie mam racji.

Barbara Fedyszak-Radziejowska

Od redakcji:
Mirosław Rymar w swoim tekscie "To nasze święta!" tak się odnosi do obecnej fasady demokracji:
"Poprzez akt beznadziejnej głupoty i bezsilności jakim są wybory w ramach demokracji liberalnej oddajemy IM pełnię władzy nad sobą. Władzy praktycznie niekontrolowanej i bezgranicznej. Różniącej się od dyktatury jedynie tym, że "wybrańcy" są bardzo często po prostu głupcami i prostakami, których wyniosło do władzy tępe "mięso wybrocze", a nie inteligencja czy siła dyktatora i jego otoczenia. O ile dyktator miewa na względzie sparwy państwowe i narodowe, o tyle wybrańcy realizują zalecenia aktualnych sił zewnętrznych, np. Kremla, czy "niemieckiej" Brukseli. Kiedy suweren skorzysta z podpowiadanych chociażby przez jedynego męża stanu w Polsce, Antoniego Macierewicza ze swoich demokratycznych praw: biernego, czy aktywnego oporu, obywatelskiego nieposłuszeństwa, demonstracji, strajków...? Kiedy skorzysta z przerażającego ONYCH prawa do demokracji bezpośredniej?"
Pani Profesor milczy w temacie demokracji bezpośredniej. Jest rozkochana w demokracji parla-mentalnej. Matoły i zaprzańcy klną, plotą bzdury, gaworzą do gawiedzi z okienek TV i sejmowej mównicy, a dla nas nic pozytywnego z tego nie wynika. Chamstwo się demokratycznie szerzy, a co państwo profesorstwo na to? Jak dawniej "jajogłowi". Tak się zadyskutowali, tak akademicki "wicherek mózgów" uprawiali, że dali nie tylko siebie, ale i cały naród wykiwać w Magdalence. Jak powiedział prof. Zybertowicz "dzisiaj wiedza bez odwagi jest g...no warta". Odwaga przy urnie jest zbędna, więc gdzie jej profesor oczekuje? Słuchamy Pani Profesor - do czego wam i nam potrzeba odwagi?

07.08.2014r.
Gazeta Polska

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Dołącz do nas - Aktualności RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrócie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet