Farm Stay - Kemping - Mirosław Rymar  

 


 

 

 

 

 

 

 


"Długi marsz przeciwko mitom"

Kowboy "zrośnięty" jest z koniem jak wojownik, czy rycerz, a nie jak księżniczka Anna
Farm Stay - Kemping

Styczeń, więc pełnia lata w upside down country jak o swoim kraju mówią Aussie (Ozi). Zwyczajowo zatem dziadkowie pojechali na koniec wakacji letnich z wnukami pod namiot. Stara harcerska zasada mówi, że zbiórka powinna się kończyć w najciekawszym momencie z pewną dozą niedopowiedzenia, żeby wzbudzić zainteresowanie co będzie w przyszłości. Staramy się trzymać tej dobrej zasady i dlatego nasze wyjazdy z chłopakami są elementem kończącym szkolne wakacje.

Tym razem pojechaliśmy na farm stay kemping, Bestbrook Mountains Resort. Są to kempingi zorganizowane na terenie farm. Często goszczą tam grupy szkolne w ramach swoich corocznych wycieczek co ma trudne do przecenienia znaczenie dla współczesnych dzieciaków, mieszczuchów. Pamiętam jak niedługo po przylocie do Australii podczas towarzyskiego spotkania w gronie polskich emigrantów jeden z nich zapytał swoją pięcioletnią córkę skąd jest mleko, a ona bez cienia wahania odparła, że od milkman’a. Wszak odkąd pamięta mleko dostarczał im pod drzwi nie kto inny jak właśnie milkman.

Jednym z darmowych zajęć podczas pobytu było karmienie zwierząt, które żyją na farmie i nauka dojenia krów! Po takim doświadczeniu dzieciaki już napewno wiedzą skąd jest mleko. Nasi chłopcy mieli powtórkę z rozrywki, bo podczas poprzedniego pobytu na takim kempingu nauczyli się tej sztuki i teraz mogli imponować pozostałym dzieciom. Tym razem mogli jedynie udoić sobie trochę mleka do kubka i wypić, a poprzednio kupowaliśmy schłodzone krowie mleko i piliśmy codziennie. Pycha, której w mieście nie uświadczysz! Mleko dla miastowych musi spełniać wymogi produktu mlekopodobnego, a nie mleka. Wszak wiadmo, że decydent/wybraniec wie lepiej, a nie jakaś tam natura, czy nie daj Boże, boże stworzenie.

Dojazd z Brisbane zajął nam nieco ponad półtorej godziny bez korków i niespodzianek. Ponieważ właśnie kończą się wakacje i nasz pobyt mieliśmy opłacony od poniedziałku do soboty, to było raczej pusto i mogliśmy dzięki uprzejmości gospodarzy wybrać sobie dowolną power site, czyli pole namiotowe z przyłączem prądu. Musieliśmy jedynie po dokonaniu wyboru poinformować recepcję, żeby wiedzieli które pole zajęliśmy. Teren bardzo rozległy na farmie mającej powierzchnię ponad 200 hektarów położonych w górskiej dolinie, której środkiem płynęła rzeczka.

Po błyskawicznym załatwieniu formalności meldunkowych i zorientowaniu się na planie kempingu jak rozmieszczone są pola namiotowe zdecydowaliśmy się na polankę numer siedem. Trzeba było przejechać przez bród na drugą stronę rzeczki, ale na szczęście poziom wody był bardzo niski i nasz normalny samochód z napędem na dwa koła pokonał tę przeszkodę bez problemu. Przyczepka z ekwipunkiem też nie stanowiła dla niego zbytniego obciążenia. Z koryta rzeczki, polną drogą lekko pod górkę i na rozstajach w lewo na naszą miejscówkę pod wielkimi eukaliptusami, które były gwarancją cienia ratującego przed upałami.
Tym razem już postanowiłem bardziej bezpośrednio zaangażować chłopców do rozbijania obozowiska, a nie tylko podaj proszę, przytrzymaj...
Byli chętni, ale nadal potrzeba im jeszcze conajmniej kilku takich wyjazdów, żeby stali się samodzielni. No, może gotowi do bycia samodzielnymi trampami. Z niepokojem podczas drogi obserwowaliśmy na komórce prognozę pogody zapowiadającą obfite opady deszczu. Tutaj taka zapowiedź ostrzega przed tym co zwykliśmy określać mianem oberwania chmury.
Póki co świeciło słońce, ale czuło się w powietrzu nadchodzący deszcz toteż poganiałem swoich koczowników mocno, żeby zdążyć, a oni doskonale wiedzieli że to nie przelewki i w miarę swoich umiejętności starali się spieszyć. Zdążyliśmy w ostatniej chwili wszystko rozstawić zanim... pociemniało i lunęło jak z cebra.

Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być gorzej.
Nowy namiot, przystawka do gazebo pełniącego funkcję kuchni i „pokoju” dziennego okazała się zupełnym zaprzeczeniem łodzi podwodnej i już po chwili w rogach na podłodze utworzyły się spore podtopienia. Ciekło na szwach dachu. Mogłem zakląć, ale to była sypialnia wnuków i żaden marynarski język jej nie uszczelni. Wyciągnąłem plandekę spod naszego namiotu zabezpieczającą jego podłogę przed uszkodzeniami i w strugach deszczu zrobiłem z niej zaimprowizowany tropik. Adrenalina to jednak doskonały środek na wszelkie dolegliwości, niedomagania, deszcz i co by tam jeszcze człowiekowi stanęło na drodze.

Co ma wisieć, nie utonie.
"Oszczędzałem" się przy rozbijaniu obozowiska, to dostałem w kość po jego rozbiciu. W końcu po zebraniu szmatą wody z wnętrza namiotu mogliśmy wszyscy usiąść pod gazebo i raczyć się ciepłymi napitkami. Dorośli wyśmienitą irish coffee, a chłopcy cup of sup, czyli kubkiem zupy z torebki. To ich ulubiona kempingowa „potrawa”. Ba, kto z nas włóczykijów nie pamięta rosołu z wermiszelem. Te tutejsze mu do dna kubka nie dorastają. Może mi się wydaje, ale tak został zapamiętany.


Noc minęła bez żadnych wodnych alarmów. Spokojnie, przy akompaniamencie deszczu bębniącego w dach namiotu i dobiegającego z dołu szumu wzbierającej rzeczki płynącej blisko naszego obozowiska.
Pobudkę zaordynował nam tamtejszy pan wszystkich kur donośnym pianiem. Ha, to też coś czego w mieście nie uświadczą nasze urwisy. Kogut kogutem, ale jego zegar nie współbrzmiał z naszym biologicznym wskazującym na zegarku czwartą z minutami, a na zewnątrz początek wschodu słoneczka. Udało się przeciągnąć sen do jakiejś przyzwoitej pory rannej i po wyjściu z namiotu spotrzegliśmy, że nasza rzeczka zamieniła się w rwący potok, którego poziom wody na brodzie odciął nas od świata. Przy takiej głębokości nasz samochód nie dałby rady jej pokonać. Pozostawała nadzieja, że i gdzieś tam wyżej przestanie padać i poziom wody opadnie zanim będziemy się zbierać do powrotu.

Takie doświadczenie też już mamy za sobą, bo na pierwszym naszym kempingu z wnukami zostaliśmy odcięci od świata przez rzekę przez którą trzeba było kilkarotnie przejeżdżać w bród. Na szczęście my dopiero przyjechaliśmy i do naszego wyjazdu wszytko wróciło do normy, ale wielu ludzi musiało czekać na opadnięcie wody pomimo, że skończył im się czas pobytu. Komórki nie miały tam zasięgu, a jedyny publiczny telefon też szwankował i był non stop okupowany.

Nasza miejscówka na tej farmie była wyśmienita, a jej jedyna wada to odległość od toalet, prysznicy i bieżącej wody, ale coś za coś. Jak szukamy wygód to jedziemy do hotelu. Tam miało być trudno. Im bardziej, tym lepiej. Spacery celowe stały się dodatkowym elementem ruchu, którego nie mamy zbyt wiele na codzień. Wskazania dziennie zaliczonych ilości kroków na zegarku mojej żony wyraźnie się powiększyły. Dobrze.

W przeciwieństwie do wszystkich poprzednich wyjazdów tym razem nie penetrowaliśmy okolicy, tylko korzystaliśmy z atrakcji proponowanych przez właścicieli farmy i we własnym zakresie organizowałem różne zajęcia chłopakom: strzelanie z łuku, z procy, gry terenowe w bush’u z wykorzystaniem walkie-talkie i oczywiście bardziej zaawansowane uczestnictwo w funkcjonowanie obozu. Trzeba było przynieść wodę, zmyć naczynia, przygotować drewno na ognisko i ułożyć stos, który gdyby się nie rozpalił za pierwszymn razem to nici z przysmażania marshmallow (pianka) na patyku. Pierwszego popołudnia jeszcze musiałem im przypomnieć sztukę układania stosu ogniskowego, ale w następnych dniach już radzili sobie na tyle dobrze, że ogniska były co wieczór.

Wspomniałem o nauce dojenia krów, ale to nie wszytko. To był dopiero początek. Zajęcia te prowadził szesnastoletni młodzieniec mający do pomocy trzynastolatka. Tutaj zatrzymam się na chwilę, bo nie mogę się oprzeć pragnieniu refleksji nad tym zjawiskiem. Starszy pracuje już na farmie cztery lata, a młodszy od niespełna roku. Pracują na pełny etat, od rana często do późnego popołudnia. Z tego co mogłem zaobserwować to ich zakres obowiązków jest olbrzymi. Nie jest łatwo mi zaimponować, ale ci chłopcy zasłużyli na mój podziw.

Krowy i cielaki, owce tak jak i konie żyją na swobodzie, na łąkach. Tutaj nie ma stajni, ani obory. Zwierzęta cały rok pasą się, szukają cienia pod drzewami, poją się w rzeczce. Same przychodzą do budynków gospodarczych, gdy jest czas dojenia i żeby dojeść tego czym gospodarze uzupełniają ich menu.

Młodzi kowboje po uprzątnięciu boksów wprowadzają w nie krowy. Starszy będący liderem tego tandemu wiąże ogon i jedną tylną nogę krowy - tę bliżej dojącego - do bocznej przegrody, myje wymię i uczy dzieciaki jak doić. Robi to wyśmienicie. Nie tylko ciekawie opowiada, ale i ze swadą starego wygi żartuje, np. poprosił dziewczynkę, żeby złapała za krowi ogon, podniosła do góry i zdecydowanym ruchem opuściła w dół. Takim ruchem jak przy pompie wodnej. Zapompowała i krowa trysnęła mlekiem na dzieciaki. Pisk, krzyk i buźki roześmiane od ucha do ucha. Każde dziecko od pierwszego razu, bez względu na wiek doiło! Po lekcji dojenia dopuszczono do krów cielaki. Nawet dwa do jednej. Niesamowita łapczywość, szturchanie wymion, umorusane mlekiem mordki krowich malców wywoływały salwy śmiechu. Po karmieniu dzieci instruowane przez młodego kowboja zapędziły cielęta do bramki na łąkę.
Powoli, idźcie za nimi, a nie biegajcie, nie stersujcie ich. Powoli - napominał.

Obok boksów gdzie zapędzono krowy były dwa łaciate prosiaki. Dzieci pytały jak się nazywają. Jeden nazywał się Bacon, czyli boczek, a drugi Ham, czyli szynka. Jak usłyszały ich imiona, to dociekały dlaczego właśnie takie. Młody kowboy, nazwijmy go Luke wytłumaczył bardzo przystępnie dlaczego dano im takie imiona. Jeden był węższy, szczuplejszy i ten będzie przeznaczony na boczek - powiedział. Dlatego dali mu takie imię: Bacon, a drugi był szerszy z większą masą mięśniową i ten będzie na szynkę. Stąd Ham. Zwięźle opowiedział jakie warunki muszą być spełnione, aby uzyskać maksymalną cenę za te świnki, np. Bacon nie może mieć grubszej warstwy tłuszczu niż dziesięć milimetrów.

Oooo, zajęczały niektóre dzieci.
Takie ładne i pójdą do rzeźni?
A jakie smaczne będą na barbeque odparł na to Luke.
Tak, to co wasi rodzice kupują w sklepie to pochodzi z takich świnek.
My je chowamy, żebyście wy mieli co jeść, a nie czym się bawić - dodał.

Jeszcze tego samego dnia wielu z tych „jęczących” zajadało się pieczystym z barbeque. No, ale to nie chrumkało. To też ważne doświadczenie dla zmanierowanych mieszczuchów chowanych w „trosce” o każdą mrówkę , czy żabkę, ale już bardzo wcześnie bez litości, a z wyrozumiałością dla "Julek" abortujących swoje dzieci.

Luke poprowadził też wspaniały wykład na temat produkcji masła w urządzeniu, które i dla mnie było czymś zupełnie nowym. To już nie była znana mi drewniana maselnica, tylko rodzaj garnka metalowego wprawianego w ruch obrotowy korbką. Po zrobieniu i odstawieniu masła do lodówki Luke sprawnie zagniótł ciasto na chleb: mąka, serwatka i woda. Po czym wszyscy uczestnicy pokazu formowali na cieńkich metalowych prętach "paluch" z ciasta i piekli nad ogniem. Po upieczeniu zsuwali go z pręta i w otwór wciskali masło, i wlewali syrop klonowy. Mnnnniam.

W pomieszczeniu w którym to wszystko się działo było dużo historycznego już sprzętu rolniczego, jak kosy, sierpy, homonta, uzdy, ostrogi, lejce... Było urządzenie do strzyżenia owiec, ale i nożyce które kiedyś do tego służyły. Luke demonstrował "na sucho", bez udziału zwierząt jak się kolczykuje bydło i owce, a nawet jak kastrują młode zwierzęta. Bez weterynarza. Luke to robi wraz ze swoim młodszym pomocnikiem. Zabieg zupełnie bezkrwawy i bezbolesny. Na specjalne cążki zakładany jest gumowy pierścień, który przy ściśnięciu cążek się rozciąga. Szybkim ruchem Luke zakłada ten rozciągnięty pierścień na jądra i po krzyku. Z czasem po prostu odpadają. Jak podkreślał wielokrotnie wszytko musi być zrobione szybko i sprawnie, żeby zwierzę nie przeżywało zbędnego stresu. Ten młodzieniec prezentował doprawdy ogromną wiedzę farmerską i potrafił ją fantastycznie przekazać nie tylko dzieciom, ale i dorosłym słuchającym go z dużym zainteresowaniem.

Potem było karmienie owiec, kur, papug i wybieranie jajek z gniazd. W osobnej klatce mieszka duża biała papuga cockatoo z żółtym czubem. Na widok Luke’a zaskrzeczała „hello” i tańczyła niczym Giertych zwany Quń skaczący „kto nie skacze ten za PiS” i obracała się wokół własnej osi rozkładając skrzydła i strosząc czub na głowie. Tylko Luke może ją poskrobać po głowie, ale też tylko wtedy, gdy pochyli głowę i zbliży ją do siatki. Jakby mówiła: ooo teraz proszę. Jej potężny dziób stanowi nie lada niebezpieczeństwo i dzieci były ostrzegane, żeby nie próbować wkładać palców do klatki. Co najwyżej podskakując można ją zachęcać do „tańczenia”. Niektórych zaproszenie do tańca przyjmuje, a innych ignoruje. Nikt nie wie na czym się opiera dokonując wyboru.

Dla naszych urwisów były dwa gwoździe programu, które utrwalą im ten kemping w pamięci. Jeden to przejażdżka wozem zaprzężonym... do samochodu z napędem na cztery koła. Przez bród, obok naszej polanki na łąkę, gdzie Luke i jego boss uczyli strzelać z bata i rzucać bumerangiem. Bumerang nie tak, ale ten bat to było to. W ciągu naszego pobytu były dwie lekcje i obydwie zaliczyli sami pilnując, żeby nie przegapić. Obaj strzelają jak z pistoletu.

A drugi punkt? Znowu jak z tą harcerską zasadą. Najlepsze na koniec. Opłaciliśmy im godzinę podstaw jeździeckich. No, to już było super. Rumieńce na twarzach z podekscytowania. Świat widziany z grzbietu wielkiego zwierza wygląda inaczej, a jeszcze zwierz zaczyna go słuchać. Fantastyczne. Zachwyceni.
Dziadku - pytali - jak długo musielibyśmy się uczyć, żeby z taką swobodą dosiadać konia jak Luke?
Spytajcie go sami - odparłem.
Luke wysłuchał pytania i z uśmiechem odparł - jak przyjmą was tutaj do pracy na moich pomocników, to będę was uczył codziennie i po jakiś paru miesiącach będziecie mogli się ze mną ścigać.
W warunkach miejskich niewykonalne: czas, odległości i kasa. Nie będą kowbojami, bo dziadek, ani rodzice nie mają farmy. Za to będą mieli wiele żyć na Nintendo, czy innej playstastion.
Ku ich niebywałemu zaskoczeniu następnego dnia zafundowaliśmy im wycieczkę konną w bush. Tego już się zupełnie nie spodziewali, więc radość, że hej. Kowboje pełną gębą. To był strzał w dziesiątkę.


Do tego wycieczka piesza do „groty krasnoludków”, której nazwa wzięła się od figurek krasnali, które odwiedzający tam zostawiają. Kąpiele w rzeczce i w basenie. Odpoczywanie w hamakach i łasuchowanie przy ognisku dopełniały kempingowych wrażeń.
Podczas gdy chłopcy się kąpali w basenie my z żoną siedzieliśmy na zacienionej werandzie z widokiem na góry po drugiej stronie rzeczki racząc się, ja chłodnym piwem i a małżonka winem. Obok tego budynku był wybieg dla koni. W sumie naliczyłem ich około trzydziestu. Z podziwem patrzyłem jak boss ujeżdża dwulatka. Uczy go. Luke robił to samo. Szesnastolatek prowadził też lekcje nauki jazdy konnej i sam szlifował umiejętności tych pięknych zwierząt. Swoboda z jaką dosiadali koni i powodowali nimi była imponująca. Mogłem wyraźnie dostrzec jak duża jest różnica między kowbojem jadącym konno, a sposobem jazdy typowym dla pokazów jeździeckich w Polsce. Tam ma być elgancko, a tutaj praktycznie. Wyobrażam sobie, że to jak kowboy "zrośnięty" jest z koniem bliskie jest temu jak jeździł wojownik, czy rycerz, a nie księżniczka Anna.


Dla wnuków to był udany fianł wakacji. Starszy idzie w tym roku do szkoły średniej, a młodszy do ostatniej klasy podstawówki. Ich radość jest naszą radością, ale dla mnie ten kemping, to będą wspomnienia Luke’a i jego młodszego pomocnika. Ci chłopcy ciężko pracują i jak pomyślę o tych miejskich darmozjadach przeżywających katorgę chodzenia do szkoły, ciągłego wyczekiwania weekendu, bo fun to istota życia, a żyć w grach się miewa po kilka, to cieszę się, że w dzieciństwie dane mi było mieć dziadków na wsi i chociaż w minimalnym stopniu zaznać życia tych co "żywią i bronią", a nie tylko próżniaczą pochyleni w wirtualnym świecie nad wirtualnymi wartościami.

Mirosław Rymar

16.02.2021r.
RODAKpress

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Docz do nas - Aktualnoi RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrocie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet