Był taki czas - Mirosław Rymar  

 


 

 

 

 

 

 

 


Zamiast o tamtym grudniu co go już też zawłaszczyła "ta zmiana" OS
Był taki czas

jeszcze przed wybraniem "łatwiejszej drogi": emigracji, kiedy opór stawał się już symboliczny, znużony jałowością, postanowojenną normalizacją i kolejnymi mijającymi "naszymi wiosnami".
"Jajogłowi" bez żadnego pomysłu dla zdelegalizowanych milionów solidarnych spośród których najaktywniejsi "żołnierze" zaczynali już żyć - nie do końca jeszcze uświadomioną -  "kombatancką" przeszłością i tłumioną ogromnym zawodem satysfakcją, bo niby coś zrobili, ale na drzewach nadal "wisiały liście".

Wielki entuzjazm, gotowość i aktywność diabli wzięli wraz z odwoływanymi strajkami generalnymi, gaszącym ogniska antykomunistycznej pożogi - teraz już wiemy - TW "Bolkiem", kapralem ruskiego agenta "Wolskiego", wojną polsko-jaruzelską, mijającym bezpowrotnie czasem na zmianę i uchodzącą z narodu parą idącą w gwizdek Birkutów, tych ze stali i ludzi "kultury" na usługach koncyliacji i "odpowiedzialności".  Odpowiedzialności "za losy kraju", koniecznie.

"Komandosi" wśród KORników wraz ze zwolennikami "ludzkiej twarzy" peerelowskiego systemu już dziergali koronkową robótkę wespół z "mazowieckimi katolikami", byłymi członkami, zasymilowanymi tamtego sierpania z Polakami ekspertami i doradcami. Działo się to, o czym "solidarnościowe doły" nie miały się nigdy dowiedzieć. Władza znalazła chętnych na swój nowatorski projekt: "sekretarka, biuro i samochód" dla reprezentantów " konstruktywnej opozycji". Projekt niezawodny wszędzie i zawsze. Szczególnie łatwo wdrażany na terenach byłej Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej trzymanej krótko za pysk przez wyższość "gospodarki socjalistycznej" i ruskich satrapów. Dekady demoralizacji "jakoś żyć trzeba" zrobiły swoje, a oberesbek Kiszczak ze zbirami "zbrojnego ramienia partii" dokonał reszty: selekcja gości, kandydatów na salony, plan ramowy porozumień, teatr dla ludu i... zakres podziału łupów po gwarancjach bezpieczeństwa dla towarzyszy suto zakrapianych obrad występujących w roli gospodarzy. 

My byliśmy od czarnej roboty, od budowania siły i przydatności tych, co to wkrótce mieli "u Magdalenki" zacząć chlać z sowieckimi namiestnikami jak Polak z Polakiem knując jak wyrolować te miliony frajerów, którzy będą pokornie i w pełnej wierze przez kolejne dziesięciolecia "drzeć zelówy do urn z prochami polskich marzeń", a im oddadzą pełnię władzy bez względu na "zmianę" w tzw. procesie - już teraz w pełni - demokratycznym. Zalegitymizują zdradę w Magdalence. Uczynią ją "historycznym porozumieniem". Zamilczą, że katów z ofiarami. Omertę podpiszą przy Okrągłym Stole "oficerów prowadzących i ich agentów", ale to było nieco później.
Wiedza jak było przyszła wiele, wiele lat potem.
Dzisiaj Krzysiek nie ma złudzeń.
W międzyczasie minął okres II RP! Ileż ci nasi dziadowie i ojcowie zdołali w tamtym dwudziestoleciu zbudować, a "ojcowie założyciele" z Magdalenki? Ooo, oni też wspięli się na wyżyny budowniczych potężnych mediów i interesów z niczego, zawrotnych karier i kryminalnych przekrętów na skalę o jakiej macherzy z tzw. Zachodu mogli jedynie pomarzyć.
Opozycjonista Michnik z domu Szechter, brat "mordercy sądowego" żyjącego w Szwecji po skorzystaniu w 1968 roku z szansy dla Żydów szczególnie zasłużonych w "utrwalaniu zdobyczy socjalizmu" zajumał nam gazetę! Ten, co to go towarzysze zamykali, by mógł w ciszy i sokoju pisać - nie, nie grypsy - książki w więzieniu, dostał od czerwonych sukinsynów "Gazetę Wyborczą" ze znakiem "Solidarności"! To na dobry początek "owocnej współpracy" już przy najbliżym przekręcie wyborczym, właśnie. Przy pierwszej w IIIRP Kreacji dla demosu. I ten jeden poseł "zatrzaśnięty" w sraczu, żeby Jaruzel przeszedł.
Ech, w dupę jeża, ależ nas robili w ciula! A wszystko w imię demokracji, wolności i upadłej z woli aktoreczki komuny.

Michnik to jedna z "pereł w koronie" tej koronkowej roboty wynoszącej "konstruktywnych" zdrajców w zadużych swetrach i flanelówkach do ról o jakich im się nie śniło w internatach. To nic innego jak "Gówno Wyborcze" pozwoliło Michnikowi mnożyć zastępy michnikoidalnych wraz z którymi tępił polskość, Kościół, chronił zdrajców i wprowadzał "politykę wstydu", która umożliwiła im wychować generację nienawidzącą naszą przeszłość narodową. Generację, która stała się fundamentem dla Obcych, ich nadzieją na zniszczenie nas, Polaków. Ukształtowali jak z plasteliny chór idiotów, Tutejszych z urodzenia ochoczo i na wyprzódki wyjących jak niegdyś kurwa "komandosi" Kuronia:

Ona w sercu, w zbożu, w śpiewie, ona w splocie ludzkich rąk.
Z niej najlichszy robak czerpie, w niej największy nieba krąg.
Wstańcie ludzie, wstańcie wszędzie, ja nowinę niosę wam:
na gwiaździstym firmamencie bliska radość błyszczy nam.

Wyjący "Odę do młodości" zamiast "Międzynarodówki". Taka zmiana: Kreml na Brukselę.

"Gówno Wyborcze" gładko weszło w miejsce "Trybuny Ludu", organu prasowego partii żywicielki Obcych. "Wybiórcza" stała się organem "konstruktywnych" i "ludzi honoru". Do dzisiaj jest tubą propagandową Obcych i Tutejszych, tubą antypolaków mających za Polskę jej ciemiężycielkę III RP. To środowisko, ten zasrany, antypolski "salon" darł się w niebogłosy: " ja nowinę niosę wam!" na szpaltach nowej gadzinówki schowanej za etosem "Solidarności".
Macie paszporty - ryczał salon. Możecie wypierdalać jak się wam nie podoba! Półki macie pełne! Wolność gospodarcza leży na "szczękach"! Pod gwiazdami leży! - darli mordy roześmiane i spasione na kradzieży polskich dóbr. Lepszymi gwiazdami, bo - urna mać - brukselskimi - skutecznie przekonywali. I przekonali skurwysyny! Do dzisiaj to widać jak skutecznie przekonali.

Zanim Kiszczak "zaprosił", a "nasi" przyjęli myśmy ciągle w podziemiu robili wszystko, żeby "czerwone kurestwo" zobaczyło, co może ich czekać jeżeli naród nie odzyska swego głosu i praw. No i odzyskał naród głos za pośrednictwem "swoich reprezentantów" dobranych z klucza "gotowości do kompromisu w imię dobrze pojętej współpracy", taka ich mać.

To było wcześniej i bez wiedzy o tym co "Bolek" przepił do esbeków w Arłamowie i geremki ugadywały. Spotkanie jakich było już trochę.
Późny wieczór. Godziny policyjnej nie ma już od lat. Możesz wyjść i wrócić o której chcesz, ale Krzysiek wie napewno jedno: może wyjść. Nie mógł i też wychodził.
- Kiedy wrócisz? - pyta żona przywierając całym ciałem. Tuląc męża w przedpokoju mocno w swych wąłych, ciągle dziewczęcych ramionach i pocałunkiem gorącym nie dopuszczając do odpowiedzi. Ona wie, że wróci, a czas? Upływa na jego działaniu i jej oczekiwaniu. Komu trudniej?

Przez lata całe zawsze wracał i ona wierzyła, że tak będzie kiedy chodził ze swoimi ludźmi. Nie znała jego ścieżek, ale wiedziała, że czasami muszą się krzyżować z innymi i tych krzyżówek się obawiała, tych innych ludzi wyłaniających się z cienia podziemia pełnego determinacji obydwu stron. Wiedziała, że obcy "swoi" są zagrożeniem.
Stała w drzwiach, gdy schodził cicho po schodach. Obrócił się, pomachali sobie rękami, uśmiechnęli i ona raźno podążyła do ich ukochanego synka, który kwilił pomimo obecności i skomlenia wiernego psiska. Wzięła malca na ręce. Usiadła w fotelu z butelką "milupy". Pies złożył swój łeb na jej kolanach patrząc na nich oboje z wiernością jaką dostrzec można tylko w oczach tego zwierzęcia i... zaczęli karmić. Ona mlekiem z butelki i biciem matczynego serca, a on ciepłem i spokojem bijącym od niezawodnego przyjaciela i obrońcy. Dzieci i młodzeż nie znająca Krzyśka osobiście rozpoznawała go na mieście po Apaszu. Apasz to cała, odrębna historia.

Siedząc tak we trójkę w cichej bezczynności, sojuszniczce niewesołych myśli przymknęła oczy i widziała go jak lekko, kocimi susami pomknął w dół, po kilka schodów, ale nie wyszedł na ulicę. Jak zawsze na podwórko i stamtąd zależnie od celu do jakiego zmierzał na mur oddzielający od stolarni i dachami do innych podwórek, albo przez ogródki, tory kolejowe - tam sokiści... Miał te swoje ścieżki opanowane do perfekcji jaką się nabywa mieszkając w tym samym miejscu od dzieciństwa, którego bohaterowie i wyobraźnia nakazywały wtykać głowę tam, gdzie dorosły nie wstawi stopy.

Jedyny "ogon" jaki mógł za sobą "ciągnąć" przez większą część drogi to ogon jakiegoś miałczącego sierściucha, którego spłoszył, albo buszującego przy śmietniku bezdomnego psa.

Krzysiek nigdy nie zapalał światła na klatce schodowej, gdy szedł nocą "coś zrobić". Po rozstaniu z Kasią ruszał w dół jak burza. Taki "podprogowy" przekaz: zobacz jak śmigam. Będzie dobrze. Ruszam szybko, aby szybko wrócić. Piętro niżej, gdy drzwi ich mieszkania zamknęły się już bezszelestnie zwalniał, żeby cicho zdominowało szybko.
Cicho i bezbłędnie - to jego credo. Czas to rzecz drugorzędna, bo dobre przygotowanie zapewnia, że będzie go wystarczająco. Wolał nie liczyć na swoje - jak to w ekipie się mówiło - "mistrzostwo improwizacji" w razie kłopotów:

Był biały dzień. Dla miasta niezwykły. To nie była pora "Samodzielnej Grupy Oporu", którą Krzysiek zorganizował, żeby chłopaki z Mazowsza nie musieli przyjeżdżać do ich Regionu niosąc wici "jeszcze Polska..." Sam skurwiel Jaruzel zaszczyci, ostoję socjalistycznej gospodarki. Jesteśmy gotowi jop twoja WRONia mać!
Strych.
Kłódka przecięta.
Ulotki z "odpalaczem" wiszą na rynnie kilka pięter nad ulicą, którą niezadługo ma iść "spawacz" na czele pochodu złożyć kwiaty pod pomnikiem "wdzięczności Armii Czerwonej".

Zrobione.
Wychodzimy ze strychu.
Na skoblu wieszamy nową kłódkę z kilkoma kluczami.
Koniec roboty bywa początkiem niespodzianek.
Odwaracamy się do klatki schodowej, a tu jakiś zasapany mężczyzna z koszem prania stoi przed nami w półmroku słabej żarówki wiszącej na drucie:
- Hej, panowie co to? Co wy tutaj...
Krzysiek bez chwili namysłu, odruchowo rzuca:
- Solidarność! Mówi to panu coś?

Kolega wskazuje na nową kłódkę z uśmiechem w przesadnym ukłonie.
Facet:
- A jak Solidarność to... No, nnnno toooo w porządkuuu.
Nie sypnął.
"Kontroler jakości" zameldował:

- "Ulotki zasypały czoło pochodu. Psy dostały wścieklizny. Pół pochodu na służbie rozpierzchło się szukać "wrogiego elementu". Ulotki ludzie - wybiegający z Supersamu -szybciej zbierali niż psy".

Na najniższym półpiętrze, przez szybę lustrował podwórko tonące w głębokim mroku nieco tylko rozjaśnianym bladą poświatą padającą z okien. Czekał cierpliwie, obserwował bacznie, czy nie wyjdzie ktoś ze śmieciami, na siusiu z pieskiem, pilnie potrzebujący chrupiącego chleba z nocnego wypieku spieszący do piekarni od tyłu... Przyzwyczajał wzrok do ciemności.
Dopiero, gdy upewnił się, że może wyjść ruszał do drzwi prowadzących na podwórze. Tam raz jeszcze nastawiał uszu, które w ciemności wspierały niebędące kocimi oczy i chyłkiem uciekał od szarości. Przystawał za starym, grubym kasztanowcem i tym razem dachami. Cztery metry muru jak rozgrzewka. Noc była pochmurna, ciemna. Nie musiał się obawiać swojej sylwetki widocznej na tle nieba. Najważniejsze było niepostrzeżenie oddalić się od domu i tak samo do niego wrocić. Potem trasa biegła szeregiem skrótów, by wreszcie równie niepostrzeżenie dotrzeć do celu. W międzyczasie szedł, czasem biegł otwartymi ulicami jeżeli czas go przynaglał, kluczył po bramach, gdy wydawało mu się że zmysł ściganego ma rację.
Część drogi: podwórka, dachy, piwnice, strychy, ogródki działkowe, przelotowe bramy pokonywał jak w transie, działał automatycznie. Tylko wzrok i uszy nie pozwalały sobie na dekoncentrację.

Starał się chronić swoją rodzinę na ile to było możliwe. Kasia nie pytała, a on nie mówił. Kolporterzy przynosili bibułę i książki. Ona płaciła, chowała je do skrytki i to wszystko. Dla Krzyśka i tak za dużo, a dla Kaśki za mało.
Bał się o nią, bo wiedział, że jest odważna i trudno jej trzymać się jedynie
roli matki-Polki. Długo nie mógł jej wybaczyć aktu niesubordynacji, a sobie gniewu na nią tłamszonego przez uczucie dumy, gdy podczas manifestacji patriotycznej w stanie wojennym na którą poszli we dwoje wraz z ich mlutkim synkiem w charakterze obserwatorów. To były początki i niedopracowane jeszcze zasady działania, podział ról. Trzymali się zgodnie z zasadami BHP na uboczu obserwując przebieg zdarzeń. W razie zadymy mieli pryskać i kontynuować obserwacje z zabezpieczonego wcześniej lokalu.
Manifestujący po Mszy za Ojczyznę dotarli do pomnika wieszcza, gdzie mieli złożyć kwiaty i śpiewać pieśni patriotyczne. Doszli do placu. Stanęli w miejscu z którego Krzysiek wiedział, że w każdej chwili może bezpiecznie ewakuować rodzinę. Stali w drugim, trzecim szeregu. Pomnik był otoczony szczelnym kordonem zomowców w pełnym rynsztunku, gotowych bronić "osiągnięć socjalistycznej ojczyzny" za cenę nic niewartego zdrowia i życia jej wrogów, czyli Polaków. Pat. Plac pełen milczących, ponurych ludzi, jakieś sporadyczne pokrzykiwania i złowieszcza horda czerwonych janczarów walących pałami w tarcze. Pomiędzy wrogimi stronami zgromadzenia kilka metrów przestrzeni niczyjej. Grozę potęgowały suki ustawione z jednej strony placu. Przywiozły oprawców i czekały na oprawianych.

Demonstracja cichej pogardy okazała się niewystarczająca dla temperamentu Kaśki. Niespodziewanie dla Krzyśka powiedziła cichutko: przepraszam, a ludzie przed nią rozstąpili się jak po gromkiej komendzie na paradzie. Spytała czy może? - wzięła z czyjejś ręki bukiet kwiatów i ruszyła z synem w wózeczku pod pomnik. Prosto na kordon zomowców. Wszystko w przejmującej ciszy. Tym bardziej dojmującej, że ZOMO przestało w tej chwili walić w tarcze. Tak brzmi śmiertelna cisza. Tuz przed salwą. Tylko Krzyśkowi się wydawało, że wszyscy słyszą łomot jego serca. Że ludzie słyszą, to pal sześć. Niech słyszą, ale żeby ci bandyci nie usłyszeli, żeby się w nich pragnienie krwi nie odezwało w obliczu jego strachu, jego chwili ludzkiej słabości.

Kaśka pcha wózek trzymając kwiaty. Już dochodzi do nich. Stoją ramię w ramię, tarcza w tarczę. Mur, który jeszcze nie runął, a za pasami kajdany. Jak ona chce przejść?
Na moment się nie zatrzymuje, tylko Krzysiek, a wydaje się, że i te tłumy wstrzymują oddech. Jak na komendę kordon rozstępuje się i po przejściu Kaśki natychmiast się zamyka. Kaśka bez słowa, spokojnie. Zerka w górę; na Adama, czy do Pana wznosi oczy z niemą prośbą? Jakie spokojnie?! Wszyscy razem z nią są na ostatnich nerwach. Kładzie kwiaty. Żadnych okrzyków, gestów. Odwraca się i znowu jak przedtem. Jakby ich nie było. Przechodzi niczym duch przez wrogą ścianę. Krzysiek widzi z daleka co się z nią dzieje. Ludzie rozstępują się, gratulują, poklepują, cieszą się. Kaśka dochodzi do męża i tylko z trudem szepcze: chodźmy stąd.
Jest bliska rozstroju. Drży na całym ciele. Przygotowaną drogą odwrotu Krzysiek zabiera rodzinę do pobliskiego mieszkania, skąd miał kontynuować obnserwację w razie zagrożenia na zewnątrz. Przez firankę w oknie wychodzącym na plac widzi jak manifestacja nabiera rumieńców. To już nie jest groźna cisza. Zaczyna się "dialog społeczny". Suki zapełniają się oprawianymi. Kaśka nie patrzyła. Gospodyni, starsza, miła pani podała jej kawę i zajęła się synkiem. Mamy nie było. Za jakiś czas zaczęła wracać.

To wydarzenie określiło ich zadania, a jego wspomnienie stało na straży podziału ról i scenariusza, który życie wówczas napisało na lata.

Już niedaleko, "krzyżówka" jak mawia Kaśka. Spotkanie "jajogłowych". Skąd Krzysiek miał zdrowie do nich i do tego, aby ściągać ich na ziemię z wyżyn akademickich dyskusji o "wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia" do dzisiaj pozostaje niewiadomą. Wyłaziło z niego alter ego pozwalające na ten czas stłumić czynną naturę i zająć jej miejsce komuś kto spróbuje nawiązać porozumienie z tymi ludźmi stanowiącymi "zaplecze intelektualne" oporu wobec czerwonych, psia krew.
Miał tę dręczącą świadomość, że oni najczęściej zjawiali się jak na imieniny u "cioci Zosi". Po prostu przychodzili na spotkanie, ktoś uprzejmy ich podrzucił samochodem... W najlepszym razie "konspiracyjnie" rozglądali się przed wejściem do bramy. Kaśka miała rację, niestety. Kobieca intuicja, to nie jego cecha. To co się tak dobrze i przez lata sprawdzało w jego ekipie: planowanie, sprawność i konsekwencja działania mogło lec w gruzach w takich właśnie momentach. Na "krzyzówkach". Nigdy nie przychodził jeżeli lokal był powyżej pierwszego piętra i nie było balkonów.

Szacowne grono:
- zaufany - koniecznie - duszpasterz o nobliwym wyglądzie skrywającym "brata łatę" z którym można było i wypić, i zakąsić z umiarem, ale za to nagadać się pysznie do oporu.
- błękitnokrwisty, z dwuczłonowym nazwiskiem łączącym z Kresami świetności, która została za Bugiem, bo w nowym wcieleniu wpływać zaczął podług sugestii i zaleceń psów oberesbeka, czego Krzysiek był oczywiście zupełnie nieświadom. I o kant dupy potłuc te jego "cicho i bezbłędnie", bo czasem musiał bywać pomiędzy "swoimi" obcymi .
- pewien technik ze stopniem naukowym, wykładowca "latającego uniwersytetu", który - ku uciesze i uldze Krzyśka - stąpał twardo po ziemi i na ogół wypowiadał się zwięźle i merytorycznie starając się nie wychodzić poza dziedziny dobrze sobie znane. Konkret.
- kobieta wdzięków minionych aczkolwiek nieprzeciętnej erudycji i wiedzy, którą miło się słuchało i jej czasem długie wywody odbierał jako w pełni uzasadnione.
- szczuplutki, niepozorny mężczyzna o fenomenalnej pamięci będący w stanie w dowolnej chwili przytoczyć potrzebne dane czy informacje dotyczące oporu, Solidarności i jej ludzi. Na myśl o tym, że ten straszawy "mikrus" wpadnie w łapy esbeków i zmuszą go do śpiewania skóra cierpła Krzyśkowi na grzbiecie.
Ktoś z gitarą o kulturze. Jakiś nauczyciel, lekarz... Przekrój myśli i idei "opozycyjnych". Kilka osób.

Po godzinie siekiera mogła swobodnie bujać w obłokach papierosowego dymu i głoszonych teorii tak oderwanych od realiów życia i oczekiwań Polaków jak to tylko było możliwe. Bardziej kółko wzajemnej adoracji niż zaplecze czegokolwiek.
Trudno im tym razem było odpowiedzieć na kilkakrtotnie ponawiane przez Krzyśka proste - zdawać by się mogło - pytania: Szanowni państwo co mam ludziom powiedzieć? Jaki przekaz ma pójść w ultokach? Bijemy, czy rozmawiamy?
Miał dość. Zadał wreszcie pytanie z którym tutaj przyszedł. Pytanie, które nawet u najtwardszych było wyczuwalne chociaż nie wyartykułowane.
Jak długo jeszcze panowie? Kiedy szlag trafi "najweselszy barak i cały obóz"?
Próbowali bagatelizować uciekając w swoje oswojone teorie podpierane głośnymi nazwiskami zachodnich filozofów i analityków. Nie ustępował. Czy potraficie określić czasokres potrzebny, żeby zabić ten syf?

Żadnego zabijania... natychmiast odzywał się humanitaryzm ludzi będących ponad to. Ludzi dyskursu i znajdowania "cywilizowanych rozwiązań". Brzydzili się przemocą demonstrowaną i zarezerwowaną w ich odczuciu tylko dla oprawców namiestników Kremla. Oni roztaczali aurę jedynych godnie cierpiących, a Krzyśka krew nie po raz pierwszy zalewała, bo pytał w imieniu tych co nadstawiali dupy swoje i rodzin w konkretnym celu: obalenia komuny, a nie szukania sposobu na wieczne nigdy, na trwanie w intelektualnym oporze wobec "nieludzkiego reżimu", któremu pokażemy naszą cywilizacyjną wyższość niewolników gardzących panami.

Przyznali, że w 1986 roku nie są w stanie przewidzieć końca komuny.

Żaden zasrany patos. Żadne pompowane ego, czy poza. Dla Krzyśka "od zawsze" było wiadomo, że koniec aktywności w tej formie nastąpi dopiero wraz z końcem czerwonych, albo... Końcem - trzeba podkreślić - na głębokości grobu "zasypanego wapnem"! Żadnych kolejnych porozumień, ani postulatów, choćby i stu podpisywanych metrowym długopisem obrazującym jak wielkie jaja właśnie robi się z milionów ludzi.

Już wiedział co powie ludziom i co powie swej zmęczonej Kobiecie.
Ludziom: końca nie widać.
Kasi:
"Będę to robił do końca. Tylko wyjazd z kraju może to fizycznie przeciąć i tylko ty możesz taką decyzję podjąć. To musi być twoja świadoma decyzja, bo tam bynajmniej nie będzie lżej. Z innych powodów, ale też ciężko. Ciężko z powodów których sobie nie potrafimy nawet wyobrazić".

Nie miał ochoty trwać w tym pozbawionym nadziei mieszkaniu ani chwili dłużej. Uświadomił sobie, że właśnie dotarła do niego niewyobrażalna nigdy wcześniej alternatywa: emigracja. Stała się jedną z możliwych opcji. Jeżeli ona tak zdecyduje, to on będzie musiał przeprowadzić ten zamysł. Takie role.
Chciał, musiał wyjść bo wszystko zaczęło go dusić oprócz sinego dymu kartkowych papierosów. Wszyscy rzucali palenie, bo papierosów na kartki nie starczało, a mój przyjaciel mawiał: o nie kurwa, to moja sprawa na ile będę siebie truł i Jaruzelski nie będzie w tej materii wyznaczał mi żadnych ograniczeń. Palił te swoje Sporty bez filtra i pluł tytoniem na czerwoną chołotę z uśmiechem lekce sobie ważącym skutki tego antykartkowego oporu.

Umacniając się w przekonaniu, że to jego ostatnie spotkanie z tymi ludźmi i tymi klimatami, będąc przy głosie pozwolił sobie na podsumowanie wieczoru poświęconego dywagacjom na temat "co po komunie", której końca nie byli w stanie przewidzieć. Wszak ich tyrady i głębokie wywody były tak wolne od myślozbrodni wolności i sprawiedliwości, że nic bardziej pustego nie mógł już powiedzieć. Jego fantazje niczym się nie będą różniły od tych akademickich sloganów i cytatów bezmyślnych myślicieli osaczonych ograniczeniami własnej wiedzy czy może niewiedzy.
Będąc jeszcze pod wrażeniem dopiero co uświadomionej, koszmarnej ewentualności emigracji i pozostając z tego powodu w nastroju rezygnacji i beznadziei dla spraw polskich podał im swoją wersję "optymalnych rozwiązań" na potem. Może chciał z nich zadrwić? A może powiedziec o co tak naprawdę chodzi? O szansę dla Polski? O swobodę szukania nieszablonowych rozwiązań. Choćby z pozoru szalonych, byleby skutecznych?

"Pierwsza decyzja po obaleniu komuny to - nie wiem  jak to miałoby być przeprowadzone, ale też nie wiem jak ma wyglądać obalanie - wybranie mnie na prezydenta-dyktatora państwa tworzonego po upadku peerel".

Śmiech zgromadzonych myślicieli był uzasadniony, ale clue Krzyśka propozycji miało im ten chichot wcisnąć z powrotem do gardeł rozgrzanych herbatą Cejlon.

Krzysiek kontynuował:

"Po okresie organizacji gabinetu, przejmowania formalnej władzy i potwierdzeniu  jej realnego sprawowania wypowiedziałbym wojnę Stanom Zjednoczonym z nadzieją, że potraktują to poważnie i po otrzymaniu informacji iż US Army z Ramstein przegrupowuje się w kierunku Polski, odczekaniu na ich zbliżenie się do postawionych w stan gotowości bojowej ciągle przecież jednostek Ludowego Wojska pod dowództwem zlewów o niczym tak nie marzących jak o zmierzeniu się ze  swoim śmiertelnym wrogiem zza oceanu ogłosiłbym bezwarunkową kapitalację i poddanie "kontynuacji pańtwowej peerel"pod amerykańską okupację. Tak moi drodzy "jajogłowi", bo to będzie jedyna realna forma zabezpieczenia Polski przed odwiecznymi zakusami naszych sąsiadów: Szwabów i Ruskich. Gwoli zrozumienia o co mi chodzi, to o to żeby okupanci zapewnili Polsce spokojny rozwój i jego tempo równe przegranym po wojnie Niemcom. Żadna targowica, zdrada, ani romatyzm. Chłodna kalkulacja mierzenia sił na zamiary".

Krzysiek oczywiście wywołał burzę w szkalnce wody, ale proponując zastanowić się na chwilę nad taką nierealną alternatywą spowodował erupcję żartów, która powoli zaczynała żartownisiów wciągać i zostawił ich pochłoniętych w rozważaniach, a co by było gdyby... Pochłoniętych jednym słowem tym co zawsze, tylko może bardziej fiction niż zwykle".

Fiction? Wtedy tak. W formie tak, ale...

Dzisiaj już non fiction, a realne dążenia władzy III RP do osiągnięcia efektów o jakich Krzysiek prawił trzy dekady temu. Naiwnie i bez krzty wiary w to co mówi, bo roztaczał wizję bajecznego prosperity bez potrzeby ofiary krwi. Choć za cenę ugięcia karku, którego nigdy w życiu sobie nie wyobrażał: poddanie się bez walki.

Niestety elektryk TW"Bolek" miał owację na stojąco w amerykańskim parlamencie, a Krzysiek dalej ma "obowiązki polskie" mieszkając na "największej wsi świata".

Wtedy "jajogłowym" nie jawiło się uczestnictwo Polski w NATO, amerykańskie bazy wojskowe na naszym terytorium jako antidotum na zagrożenie ze wschodu, bo "Dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, potem ... Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!

Mój jedyny w III RP Prezydent to wiedział i dlatego musiał zginąć, a jego brat bliźniak robi wszytko, żeby świadomość wrogości Szwabów i Ruskich, ta polska racja stanu nie zaistniała w codzienności politycznej i praktyce tzw. dyplomacji tego kiszczakowego nowotworu duszącego w swych "wolnościowych" objęciach Polskę i aspiracje Polaków.

Do tego jest tak daleko, jak do Niepodległej. Tego dystansu, ani czasu potrzebnego na jego pokonanie nikt nie potrafi określić. Jak dawniej końca komuny. Trzeba iść mimo, że już nie ma gdzie, ani sensu znowu emigrować. Chyba, że wewnętrznie, ale to nie przystoi mężczyźnie w leciech posuniętemu.

Póki sił, póty dążyć do "usunięcia i zadeptania tamtego zła".

A na koniec splunąć na ten padół i Bogu powierzyć przyszłość.

Mirosław Rymar

17.12.2018r.
RODAKpress

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Docz do nas - Aktualnoi RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrocie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet