Dezerterzy i ich nadzorcy - Mirosław Rymar

 

 

 

 

 

 

 


Dezerterzy i ich nadzorcy

Krąży w internecie list Lecha Wałęsy będący fragmentem jego korespondecji z osobami które zakwalifikował wraz z tysiącami emigrantów z Solidarności do kategorii dezerterów. Tak też zatytułował doktor habilitowany wielu uniwersytetów swój list - DEZERTERZY. Oto jego fragment:

"...Ci tchórzliwi dezerterzy, produkują swoje wypociny w Internecie, obrzucają inwektywami tych, których zdradzili, których pozostawili w walce z komuną wyjeżdżając z kraju, gdy tylko nadarzyła się taka okazja, obrażają tych, którzy walczyli do końca, nie wyjechali z kraju, mimo takich samych zachęt i nacisków władz PRL. Dezerterzy, którzy uciekli z pola walki, pozbawili się prawa do oceny osób i zdarzeń, tak samo jak honoru!..."

W podobnym tonie jedynego sprawiedliwego, jak niegdyś jedynego "skocznego mistrza przez płoty"
i jedynego siłacza obalającego komunę utrzymany jest cały list opublikowany na stonie Wirtualnej Polonii. Tam też odsyłam zainteresowanych reakcją dezerterów. Im też pozostawiam oceny ponurej twórczości jedynego twórcy III RP i autentyczności tego tekstu.
Ponieważ jednak wypowiedzi podobne w tonie się zdarzają, a dorobek "publicystyczny" Lecha Wałęsy zawiera różne "za, a nawet przeciw" w nadmiarze zamulające fakty, to na jego ręce niejako, niezależnie od autorstwa "Dezerterów" parę słów do wszystkich lekką ręką wrzucających do urn głosy za okrągłostołowym układem.

***

Spróbuję pokazać - wielkiemu wielkością dezerterów właśnie - jedną sylwetkę. Nie tą od układania się z "ludźmi honoru", ale tą milionową część od codziennej ciężkiej pracy i związanego z nią ryzyka. Przytoczę tylko kilka bagatelizowanych przez Wałęsę powodów "dezercji" i jej skutków po dzień dzisiejszy.

Górnik kopalni Borynia, Zbigniew Flis. Człowiek, jakich wielu ciężko pracowało pod ziemią na Śląsku. Na Śląsku, który był filarem komunistycznej "potęgi" i wylęgarnią partyjnego aktywu. Dla ludzi z tego rejonu nie było litości, bo to był region - bastion czerwonych. Tak sądzili oni, ale sprawdzało się to tylko do czasu owego sierpnia 1980 roku.

Pamiętasz wizytę na Śląsku prezydencie?
Pamiętasz wielki wodzu jak pryskałeś z kopalnii uciekając przed nim właśnie? Już wtedy byłeś próżny i chciałeś pouczać każdego z osobna i wszystkich razem. To od niego usłyszałeś z kim masz do czynienia. Z ludźmi, którzy wiedzieli, że "łatwiej jest ch.... ziemię orać, niż robić na kopalni". Im nie straszny był znój i poświęcenie, jeżeli tylko byli do takiej potrzeby przekonani. On był.

Zbigniew Flis nie był liderem, ale był aktywny i zdeterminowany. Od początku tkwił w samym centrum wydarzeń, tak u siebie na Boryni, jak i w Międzyzakładowym Komitecie w Jastrzębiu. Nie aresztowali go zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego chociaż tego dnia pracował w Komisji Zakładowej. Drugiego dnia wojny polsko-jaruzelskiej w jego kopalni zapadła decyzja o strajku. Wówczas stanął u boku kolegów z komitetu strajkowego. Górnikom mającym małe dzieci polecili wyjść z kopalnii. Pozostało ich kilkudziesięciu. Zaminowali kopalnię, uzbroili się w to co mieli pod ręką. Zrobili koktaile mołotowa i podłączyli kilkanaście tysięcy wolt do siatki ogradzającej zakład oraz do rozłożonych na ziemi przy ogrodzeniu stalowych krat zbrojeniowych. To był wyraz determinacji wodzu i bezgranicznego zaufania. Rano zostali otoczeni przez czołgi. Flis wyszedł do pułkownika dowodzącego pacyfikacją kopalni i poinformował go, że jeżeli czołgi ruszą, to jego chłopcy się "usmażą wjeżdżając na ogrodzenie będące pod wysokim napięciem". Pułkownik się rozpłakał i prosił o poddanie kopalni. "Dzieci co wy robicie. Poleje się bratnia krew" - powiedział. Czołgi odjechały, ale na niego wyrok już zapadł dawno. Teraz tylko go przypieczętował. Takiej postawy właściciele PRL nie mogli puścić płazem. Przecież działacze sąsiedniej kopalni przyjęli warunki, załatwiono im wraz z rodzinami wyjazd autobusami na zachód i po sprawie, a tu taki opór.

To były zapowiedzi tego co wkrótce miało nastąpić, chociaż działo się w chwili zwiastującej ustępstwo władzy, a zwycięstwo społeczeństwa. Złudzenie wodzu. Oni nigdy nie przestali grozić.
Kiczan - pierwszy sekretarz PZPR w Ministerstwie Górnictwa:
"Ojczyzna jest jak matka, nigdy ci tego nie zapomni" - podczas obrad w Jastrzębiu.
Człowiek towarzyszący w Jastrzębiu ministrowi Kopciowi:
"Uważaj na ulicy. Wiesz, możesz się pośliznąć, wpaść pod autobus ..."

Przyszli po niego ledwie wszedł do domu. Kilku cywilów, a za nimi pełna klatka schodowa ZOMO i wojska. Po jednego człowieka! Na powitanie bicie zamiast przedstawienia zarzutów. Na komendzie milicji obywatelskiej, a jakże przecież nie reżimowej przykuto go do siatki rozciągniętej wzdłuż korytarza i kilku strażników porządku publicznego przystąpiło do tłumaczenia górnikowi, że kopalnia służy do wydobywania węgla, a nie do smażenia watachy z wroną na chełmach. Czytaj prezydencie, czytaj. Tak intensywnie go reedukowano, że brakło mu koncentracji i zasłabł. Z przejęcia zapewne i strachu przed wywiadówką, niepokorny uczeń mocz oddawać zaczął w kolorze idei oprawców. Kości z nosa wypłynęły razem z krwią. Nijak nie chciał pojąć, że władza chce dobrze, a tylko ludzie tego nie rozumieją. Oni swoje, a on swoje. Ośli upór, czy taka cecha charakterystyczna dezerterów? Za wszelką cenę zachować szacunek do siebie i wierność przekonaniom. Nawet za cenę dramatu życia w kalectwie, czy poniżeniu, a może za cenę samego życia. Tą pierwszą lekcję odebrał na polecenie Kiczana. Był na komendzie kiedy Flisa doprowadzono. Wystarczyło, że powiedział: "Wiecie co macie robić" . Wiedzieli.
Wyrwali rozpięte kajdanki z ciała w które się werżnęły w przeguby i rzucili go na krzesło jak zwłoki. Przeżył, ale po to tylko, aby dowiedzieć się, że człowiek nie zna kresu swej wytrzymałości i może dojść do takiego stanu kiedy już nie odczuwa. Troskliwi byli, a jakże. Opatrzyli mu krwawiące ręce gazetami, przewieźli do więzienia w Szerokiej, gdzie zostawili boso na śniegu, bo przecież chłód przynosi ulgę zmaltretowanemu ciału.

Z Szerokiej zabrano go na "wycieczkę" do Ucherców w Bieszczadach, gdzie w ośrodku szkolenia kadr partyjnych po przesłuchaniu i "odpoczynku" na śniegu, boso - bo to terapia znieczulająca, sprawdzona w łagrach - miał okazję wraz z kilkunastoma innymi więźniami widzieć jak to w ciepłych paltach, helikopterem przyleciałeś p-rezydencie wraz z przyszłą pierwszą damą. Jak poklepywałeś się po plecach wymieniając radosne pozdrowienia z oprawcami twoich wiernych pretorian.

Ten widok to jedno, ale szyderczy śmiech i kpiny SB-ka mówiącego do uwięzionych: "proszę jak można się porozumieć z władzą" - były porażające. Tak b. prezydencie. Ty już urosłeś do roli partnera ich prześladowców, a oni byli potrzebni tylko do jej podtrzymania. To ich cierpienie wzmacniało twoją pozycję. Im byli twardsi, tym ty przedstawiałeś większą wartość dla wasali Kremla. Bez nich skończyłbyś z "betonowymi bucikami" w Zalewie Wiślanym.

Pod koniec stycznia 1982 roku wypuścili go z więzienia. Nie wie dlaczego. Może ze względu na stan zdrowia? Nawet nie poczuł smaku wolności. Ledwie wyszedł, a już na ulicy ponownie go aresztowali za brak wymaganej w stanie wojennym przepustki. Rozpoczęło się nękanie. Średnio raz w tygodniu był aresztowany i przesłuchiwany. Zawsze po otrzymaniu wypłaty w drodze do domu zatrzymywali go esbecy i rewidując zabierali pieniądze i kartki żywnościowe. Pozbawiono go mieszkania. W sierpniu zmuszono go do zwolnienia się z kopalni. Przeżył tylko dzięki darom z kościoła.

Powiadasz prezydencie, że to był mus, że efektem wyrafinowanej - z czyjej strony? - strategii była Magdalenka i libacja prowadząca do stołu z kantami? On pamięta, ale dopiero po latach rozproszone obrazki zaczęły się układać w spójną całość. Jeszcze przed stanem wojennym wysłano go do Warszawy, do Rakowskiego, aby załatwił zaopatrzenie w żywność dla kopalni. Skierowano go do komitetu wojewódzkiego. Tam zastał Kanię z towarzyszami w wespół z twoimi dworakami. Wszedł nieproszony w sam środek libacji. Ustąpił miejsca SB-kowi wynoszącemu Onyszkiewicza zalanego w trupa. To było preludium. Takie obrady przy okrągłym stoliczku. Już wtedy pracowaliście w "zespołach roboczych".

Wszystkim powiadasz proponowano wyjazd, nakłaniano. Flisa też. Jak już uznano, że jest dostatecznie zmiękczony kilkumiesięcznymi aresztowaniami i biciem nakazano mu stawić się w ministerstwie górnictwa. Minister Glanowski - którego imunitet nietykalności wepchnięto Flisowi do ust i kazano zjeść już przy pierwszym aresztowaniu - przyjął go w swoim gabinecie i złożył propozycję nie do odrzucenia. "Wyjrzyj przez okno - powiedział - i wybierz sobie jeden ze stojących na parkingu, nowych samochodów. Wskazał na stojące w rogu walizki mówiąc: wybierz dowolną, powiedz jaką walutą ją zapakować i spierdalaj, bo jak nie to zdechniesz tutaj". Wrócił do Jastrzębia pociągiem z pustymi kieszeniami.

Na rozprawie w Rybniku dostał 4 lata i po pysku od prokuratora Mariusza Górskiego za pytanie o co jest oskarżony i domaganie się tego na piśmie. Gdzie żeś ty bywał i cóżeś ty robił przywódco w tym czasie? W jakich to więziennych luksusach przemieszkiwałeś ich gehennę?

Do Australii wyjechał 4 grudnia 1982 roku. Prosił, aby mógł wyjechać dzień później, bo chciał być na pogrzebie swego ojca. Nie pozwolili, albo wyjeżdżasz, albo zgłaszasz się do ośrodka karnego w Raciborzu, do odsiadki zasądzonych wronim prawem czterech lat.

Zdezerterował.

Wiele lat starał się zapomnieć, zostawić to za sobą jak zostawił kraj. Nie potrafił.
Żona: "do dzisiaj bywa, że zrywa się w nocy z krzykiem i wymienia nazwiska których nie mógł sobie za dnia przypomnieć" . Nazwiska stróżów prawa i porządku publicznego, prawników, partyjnych kacyków.
Tych jego "nauczycieli" bez sukcesów pedagogicznych.

Był nawet zaproszony na okoliczność 25-lecia Solidarności, ale przyjęły go psujące się mikrofony
i zniecierpliwienie organizatorów. Choć na parkingu "witali" go podobni do tych co kiedyś występowali w roli katów. Wewnątrz był ktoś ważny komu zameldowali, że Flis przyjechał. Chyba jednak nie był na tyle ważny, aby go prezes Polonii w Brisbane chciał zapamiętać, bo już po kilku tygodniach nie pamiętał nazwiska.

Nadzorcy dezerterów mają długie macki.
Konsulat traktuje go jak wroga, a przecież tak to polskie, wolne prawo skonstruował b. prezydent, że bez tych duplomatów ani rusz. Był tam osobiście. Złożył wniosek o przyznanie statusu poszkodowanego. Złożył także zeznanie dla prokuratury w Katowicach w jego sprawie przeciwko Polsce jaką zbudował po obaleniu PRL-u Wałęsa & ska.

"Nasz" prezydent wyzywa swoich pretorian od dezerterów, a nadzorcy z ambasad i konsulatów żałują, że nia mogą szczuć ich swoimi najemnikami, że im się wywinęli.

Mimo obietnic konsulatu wnioski do dzisiaj nie zostały wysłane. Chcą pokazać kto tu rządzi, ale
i puszczają im nerwy. Ilona Kołdońska, pracownik konsulatu w Sydney zapomniała zabrać ze sobą
z Polski nauki jakie zapewne pobierała w Akademii Dyplomacji i zakończyła rozmowę z Elżbietą Flis zaiste dyplomatycznym zwrotem: "spierdalaj", odkładając równocześnie słuchawkę w poczuciu dobrze spełnionego urzędniczego obowiązku. To jakieś słowo klucz. Tego samego użył Glanowski, minister, a zatem można przyjąć, że jest to zwrot dyplomatyczny podkreślający zdecydowane stanowisko wypowiadającego. Górna półka.

Ciekawe, czy gdyby Kołdońska nauki pobierała tam gdzie "uczono" Zbigniewa Flisa i zastosowano te same metody, to też by pozostała tak odporna na wiedzę i czoło zachowała myślą nie zroszone?

Mirosław Rymar

RODAKpress
20. 04. 2006r.

Ruch Rodaków przyjął skargę Państwa Flisów i w ich imieniu wystąpił do Ministerstwa Spraw Zagranicznych o odwołanie Ilony Kołdońskiej z konsulatu RP w Sydney. ...czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet