Łańcuchy solidarności - prof. Andrzej Nowak

 

AŚ: Wybitny tekst prof. A.Nowaka
Łańcuchy solidarności

Słowo "solidarność" nie występuje jeszcze w słowniku Lindego sprzed lat 200; nie ma go w polskiej publicystyce czasów oświecenia i romantyzmu. Pojawia się w wileńskim słowniku języka polskiego z 1861 roku, wyłącznie jednak jako termin prawny lub prawno-handlowy, w którym jednoznaczny jest źródłowy sens tego słowa, nawiązujący do łacińskiej nazwy monety - solidus. Autorzy słownika wyobrażali sobie jedynie "solidarnie wydany weksel", za który wszystkie podpisane pod nim osoby przyjmują wspólną odpowiedzialność. Pięć lat późniejszy tom 23 Encyklopedii powszechnej Orgelbranda podobnie tłumaczy hasło "solidarność", dodaje jednak ważne uzupełnienie.

Zacytujmy:

Solidarność jest wzajemna odpowiedzialność wszystkich za jednego, czyli wspólność zobowiązań i uprawnienia, mocą której należytość przypadająca kilku osobom może być przez jednę z nich wymagalną, również obowiązek ciążący na kilku, winien być w danym razie przez jednego spełniony. W rzeczywistości rodzaj ten wspólnictwa bywa tylko co do przedmiotów niepodzielnych zastosowany. (s. 812).

Następny wielki leksykon - wydany w 1915 roku Słownik Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwiedzkiego - zna już bliski naszemu rozumieniu sens słowa solidarność. W tomie VI (s. 264) tłumaczy go po prostu: "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego", podając też charakterystyczny przykład zdania: "Bronili się w imię solidarności".

Czy słowniki i encyklopedie są dobrym miejscem do sprawdzania historii solidarności? Czy istotnie pojawia się ona w dziejach naszych dopiero w końcu XIX wieku? Piękne przykłady solidarności i apele o nią znaleźć można w literaturze i historii Polaków od czasów średniowiecza co najmniej. To oczywiste. A jednak w powyższym odtworzeniu zapisu słownikowego jest pewna intuicja. Koniec wieku XIX to bowiem czas intensywnej pracy nad rozszerzeniem i zarazem wzmocnieniem wspólnoty - niepodzielnej i zagrożonej poważnie, wspólnoty, która musiała się bronić: wspólnoty narodowej. To czas - jak zgadza się dziś większość historyków - tworzenia nowoczesnego narodu. Solidarność, wykraczając poza rozliczenia finansowe i stosunki prawne, poza odgórnie narzucaną zasadę zbiorowej odpowiedzialności (funkcjonującą np. w tradycji ruskiej pod nazwą "krugowoj poruki"), nie musi jednak wcale wiązać się z pojęciem narodu.

Hasło jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - to wszak zawołanie grupy przyjaciół, muszkieterów z powieści Aleksandra Dumasa, ojca. A jednak, jak się zdaje, szczególnie ważna i owocna okazała się właśnie praca nad przeniesieniem istoty tego hasła na wspólnotę narodu. Na czym ona polegała? Na staraniach o przekazanie poczucia wspólnoty losu, którą pomagała ujawnić sytuacja zaborów, ale także poczucia wspólnego zobowiązania, wynikającego z historii wysiłków, podejmowanych przez narodowych bohaterów, by los ten zmienić, poprawić.

Formowanie świadomości dziedzictwa, wspólnoty nie tylko współcześnie żyjących Polaków, ponad barierami stanu, warstwy, klasy, płci, majątku, a nawet wykształcenia, ale także wspólnoty z pokoleniami, które tworzyły to dziedzictwo i tymi, którym trzeba będzie je przekazać dalej - wzbogacone. Tego uczył Kościół, tego uczyły powieści Sienkiewicza, tego uczyły pierwsze organizacje chłopskie w Galicji, temu służyła szeroka akcja oświatowa narodowców w Kongresówce, temu służyła także walka polskich socjalistów spod niepodległościowego znaku Limanowskiego i Piłsudskiego - szczepiąca robotników przed absolutyzacją haseł innej solidarności - klasowej. Sprawdzianem tej pracy stał się rok 1918 i 1920.

II . Czyn

Jerzy Giedroyc w udzielonym "Gazecie Wyborczej" wywiadzie nieco cynicznie zauważył, że naród polski stworzyli ostatecznie obaj totalitarni najeźdźcy z 1939 roku, przede wszystkim jednak Hitler, którego polityka okupacyjna pomogła przekonać nawet najbardziej dotąd nieuświadomionych (chłopów), że przed polskością nie ma ucieczki, że wpisany w nią los jest niepodzielny właśnie. Wydaje się jednak, że do pewnego przynajmniej stopnia podobną rolę odegrało wcześniejsze już zagrożenie bolszewickim najazdem w lecie 1920 roku właśnie.

Solidarność w poczuciu wspólnego zagrożenia nie była, nie trzeba mitologizować, pełna, ani doskonała. Nie idzie tu tylko o ewidentnie przekreślającą tę solidarność formację zdrajców z KPP , ale - jak wiemy ze źródeł - były także grupy społeczne - robotników rolnych, fornali, którzy gotowi byli poprzeć Armię Czerwoną. Do organizowanych na zapleczu Armii Czerwonej rewkomów, zalążków sowieckiej władzy nad Polską, wchodzili nie tylko komuniści i Żydzi - ale, jak zaświadcza w swoich pamiętaniach choćby Wincenty Witos - także np. działacze Narodowej Demokracji, którzy robili to, bo widzieli siłę, której nic nie może się oprzeć.

A jednak Polska się oparła, pierwsza fala sowietyzacji została odparta. I ten bilans roku 1920 jest najważniejszy. Richard Pipes w swojej książce Rosja pod bolszewickim reżimem, tak streszcza wojnę polsko-bolszewicką: pierwszy raz bolszewizm zetknął się na granicy Polski z siłą patriotyzmu, z siłą solidaryzmu europejskiego narodu. Pierwszy raz zawiodły hasła odwołujące się do najniższych instynktów ludzkich, które sprawdziły się dotąd w obrębie imperium rosyjskiego, tzn. kradnij ukradzione, rżnij tego, komu zazdrościsz - hasła, które utorowały bolszewikom drogę do władzy. Nie chodziło tu wyłącznie o siłę antyrosyjskich uprzedzeń Polaków, o siłę nacjonalizmu, mocniejszą niż - powiedzmy - u przegranych 1920 roku: Ukraińców.

Chodziło przede wszystkim o pewne minimum kultury zaszczepione we wspólnocie polskiej. To znaczy: Polacy 1920 roku wiedzieli już w swej masie, że są dziedzicami jakiejś wykraczającej poza nich samych tradycji, że należy się szacunek starszym, że trzeba pielęgnować groby swoich przodków, że warto o te wartości walczyć, nawiązując do bohaterskich wzorów, które zostały im już zaszczepione. Te wartości zostały wówczas obronione. Być może nie tylko dla Polski, ale także dla innych narodów, które żołnierz polski, ochotnicy spod Warszawy czy Lwowa, osłonili w 1920 roku przed systemem sowieckim. Za to dziękował im w roku przeszłym Jan Paweł II, zatrzymując się na polach pod Radzyminem, na polach bitwy, którą określił jako ".bitwę o naszą i waszą wolność. Naszą i Europy" (Warszawa-Praga).

III . Konsekwencje

Tamta wojna bezspornie cementowała polską solidarność. Istotę tego zjawiska określił najlepiej człowiek, który dzięki tej wojnie właśnie zrozumiał, że jest Polakiem, dostrzegając w tym wielką wartość i piękny obowiązek. Mam tutaj na myśli Józefa Czapskiego, potomka kosmopolitycznej rodziny arystokratów, wychowanego w fascynacji wielką kulturą rosyjską, w imię ideałów pacyfizmu odrzucającego służbę wojskową - aż do owej wojny. Opisał ten fenomen - przyjęcia obowiązku solidarności z Polską - na przykładzie kolejnego, tragicznego momentu naszych dziejów, którego stał się najważniejszym bodaj świadkiem - na przykładzie Katynia. Pozwolę sobie zacytować dłuższy fragment jego szkicu, tłumaczącego sens polskiej solidarności - i jej konsekwencje - już swoim tytułem: Łańcuch niewidzialny.

Ten naród, którego wkład do kultury, do sztuki jest poza Polską prawie nie znany, ten sam naród - i to nie wśród jego wodzów i wieszczów, ale w jego przeciętnym przekroju - wie jedną rzecz na pewno, że jeżeli kraj tego zażąda, trzeba będzie za ten kraj umrzeć, to może nie jest przyjemne, ale to na pewno nie podlega dyskusji.

Bardzo mało kto na zewnątrz wyczuwa, że to jest więcej niż "fizyczna krzepa", że się pod tym kryje nie wyrażone i nawet nie zawsze świadome poczucie, że są jakieś wartości wieczne, których poprzez walkę o Polskę bronimy.

Złudzenie nacjonalistów - powie filozof z Harvardu; brednie reakcyjne - powie stalinowiec. Gdybyśmy patrzyli na siebie oczami nie tylko przeciętnego Francuza, Anglika czy Amerykanina, ale nawet oczami wybitnych przedstawicieli tych krajów, jak mało byśmy wiedzieli o naszej istocie, o naszych osiągnięciach historycznych czy kulturalnych. [.]

Niepodległość. Ale jaka r a c j a, jaki argument tego irracjonalnego uporu, za który się płaci życiem? Jaka korzyść dla świata z tej walki? [.] Stanisław Brzozowski kilka miesięcy przed śmiercią pisał: "[.] Pomiędzy każdym z nas [Polaków] a błogosławieństwem myśli leży nieszczęście, rzecz określona, jasna i uboga".

Uboga? Jeżeli uboga, skąd, dlaczego ta wierność do końca? Ten "skarb zakopany w zamku rozpustnym"? [.] Nas wszystkich trzyma ł a ń c u c h niewidzialny, którego jednym z ostatnich ogniw jest Katyń."

"Rilke mówił, że poetą-pisarzem ma prawo być tylko ten, kto nie może nim nie być. Zdaje mi się, że dzisiaj Polakiem ma prawo być tylko ten, kto nie może nim nie być. Z wolności i z wyboru, n i e z przymusu.

Ofiary niewinne zarzucają daleko swe łańcuchy niewidzialne, przykuwają niektórych bardziej niż siła i bogactwo, bardziej niż geniusz. Silni i bogaci i bez nas będą silni i bogaci, o geniuszach będzie pisała historia, znajdziemy ich na pomnikach i w antologiach poetów, ale ci bezimienni pod białymi kamieniami lub w fosach, na których na wieczną spraw niepamięć zasadzono młode świerki - ich imion na pewno w żadnej historii nie znajdziemy, imion tych wszystkich, 'których matki i siostry kochały, którzy padli konając na to, aby ci, co po ich śmierciach żyć będą, byli wyżsi i szczęśliwsi'. Polakiem jest ten, kto tych ofiar bezimiennych nie może zapomnieć. I tu jest i c h zwycięstwo." (J. Czapski, Łańcuch niewidzialny, w: Tumult i widma, Kraków 1997, s. 112)

Katyń, tak jak wcześniej ofiara ponad stu tysięcy poległych w wojnie z bolszewikami, jak wszystkie ofiary polskie w II wojnie światowej i symbole ich bohaterstwa - od Westerplatte po warszawskie Powstanie - to kolejne ogniwa w owym łańcuchu niewidzialnym, który był głównym spoiwem polskiej solidarności.

Podobnie rozumiał go młody Karol Wojtyła, który łączył rozumienie tej tragicznej solidarności z nawiązującym do wielkiej literatury polskiego romantyzmu poczuciem misji - jakże z dzisiejszej perspektywy wyśmiewanej. W liście do Mieczysława Kotlarczyka, pisanym 2 listopada 1939 roku, pełnym gorzkich refleksji nad sprzecznością między wzniosłą ideą Polski a nie dorastającą do niej rzeczywistością czasu II Rzeczypospolitej, przyszły papież wyrażał wprost myśl o nie wygasłym powołaniu Polski jako przedmurza, hartowanego doświadczeniem męczeństwa. Zakończenie owego listu zawierało już program Papieskiego odczytania sensu polskiej solidarności jako misji - już nie biernego przedmurza tylko. Pisał tak: "Myślę, że wyzwolenie nasze winno być bramą Chrystusową".

Zarówno w odczytaniu Wojtyły jak i Czapskiego sens polskiej narodowej wspólnoty wyraża tę samą intuicję: że jej spoiwem mogą być tylko wartości niepodzielne. Jeżeli byłaby ona tworzona tylko na gruncie wspólnych wartości użytkowych, interesów realnych: bogactwa, bezpieczeństwa, potęgi materialnej - wówczas byłaby ona stale zagrożona rozpadem, albowiem w sytuacji zagrożenia owych interesów, można myśleć o ich zabezpieczeniu gdzie indziej, w innych wspólnotach, albo w pojedynkę. Odwołująca się w sferze wartości pozytywnych tylko do takich - podzielnych, rzec można - interesów, wspólnota zagrożenia trwa bowiem tylko tak długo, dopóki żaden z zagrożonych nie może jej umknąć. Wystarczy raz otworzyć drzwi, przez które wielu, ale wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie wszyscy, może uciec, aby społeczność zdezintegrowała się. Na odwołującym się do materialnych interesów przede wszystkim egoizmie - narodowym czy jednostkowym - , na "wierności sobie", nie zaś czemuś, co łączy nas z innymi i nas przekracza - nie da się zbudować trwałej solidarności. Jej spoiwem muszą być wartości transcendentne, duchowe, bezwzględne, ponadutylitarne. Kto z owych wartości rezygnuje, ten może opuścić wspólnotę.
Można ją porzucić - i nazwać to wyzwoleniem.

IV . Ucieczka

Nikt nie opisał sytuacji owej ucieczki mocniej niż Jerzy Andrzejewski w posłowiu do wydania Conradowskiego Lorda Jima z 1955 roku. To, na swój sposób, wyznanie nie mniej wstrząsające od świadectwa Czapskiego - opis reakcji na to samo, krańcowo silne doznanie ciężaru "niewidzialnego łańcucha" solidarnej wspólnoty: doznanie czasu totalitarnej okupacji. Trzeba i jemu udzielić tutaj więcej miejsca.

Było to latem roku czterdziestego drugiego. Gdzieś w połowie sierpnia znalazłem się w Krakowie wraz z jednym z przyjaciół [chodzi o Czesława Miłosza, którego nazwiska w warunkach cenzury z 1955 roku Andrzejewski nie mógł wymienić - AN ] Chcieliśmy odwiedzić wspólnego przyjaciela - wyruszyliśmy pierwszym podmiejskim pociągiem do Krzeszowic, do Kazimierza Wyki.

Wyniknął z tych odwiedzin chyba jeden z najpiękniejszych wieczorów okupacyjnych, jakie pamiętam. Już późnej kolacji wyruszyliśmy na dwór, do ogródka przy willi, i siedząc na płocie mówiliśmy wiersze, potem zaś przeszliśmy na parodie i chyba gdzieś do północy prowadziliśmy w tę letnią nocną porę niezwykły trójgłos [Andrzejewski, Miłosz, Wyka] ironizujący duchy wielkich narodowych wieszczów. Szczególnie wierszami pod Wyspiańskiego mówiliśmy z taką swobodą, jakbyśmy z jednych rękawów koszul wytrząsali natchnienie, z drugich - ironię.

Nazajutrz pojechaliśmy do Krakowa. Nie pamiętam już, czy było to akurat jakieś hitlerowskie święto, czy też po prostu lokalna uroczystość Hitlerjugend, dość, że całe miasto rojące się od umundurowanych Niemców dosłownie tonęło w powodzi czerwonych flag i czarnych swastyk. Dzień był bardzo skwarny, przedburzowy, lecz to nie ze względu na duszny upał nie było czym oddychać. Szczególnie my dwaj, warszawiacy [Andrzejewski i Miłosz], poczuliśmy się tego dnia w maciupkim z natury Krakowie jak wśród sennej zmory bohatera Kafki. I oto, chcąc się wyzwolić z tego wrogiego kręgu mundurów i swastyk, zgodnie poczęliśmy się w pewnym momencie wycofywać ze śródmieścia, poszliśmy ulicą Grodzką, minęliśmy Wawel, aż znaleźliśmy się na Skałce.

Tam była pustka i cisza. Ale jaka cisza! Nawet powietrze po drodze z Wawelu na Skałkę po brzegi wypełnione gęstym drżeniem, tak charakterystycznym dla letniego południa - tutaj trwało nieme i martwe, jakby poza czasem. Od wyschniętej i omszałej sadzawki, od ziemi dziedzińca porośniętej zdziczałą trawą, a przede wszystkim od kamieni kościoła szedł chłód piwniczny. Mimo woli zaczęliśmy rozmawiać półgłosem, później już tylko szeptem, aż wreszcie zamilkliśmy. Nie mogły się nam nie przypomnieć pewne wiersze napisane przed stu laty:

Tak więc - to los mój na grobowcach siadać I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych. To los mój senne królestwa posiadać, Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych Albo umarłych.

W pewnym momencie, bez słowa porozumienia, lecz chyba pod jednomyślnym naciskiem świadomości, że ucieczka stąd jest konieczna - poczęliśmy się ze Skałki w milczeniu wycofywać, zrazu powoli, nieomal na palcach, później w miarę oddalania się coraz bardziej przyspieszonymi krokami. Uciekaliśmy - nawet nie staraliśmy się tego ukryć przed sobą. Uciekaliśmy z sercami ściśniętymi i z dreszczem przebiegającym nam po plecach. [.] Od grobów. Od trumien. Od imienia: Konrad. Od wzoru życia i obowiązków. [.]

Nie wierzę, aby istniał na świecie człowiek, który by w pewnym momencie nie zapragnął porzucić ojczyzny" (J. Andrzejewski, Posłowie, w: J. Conrad, Lord Jim, Warszawa 1956, s. 470-471).

To wyznanie, wyznanie z "czasu morowego", nie wymaga tutaj długiego komentarza. Fascynujące okazać się może za to jego porównanie z zapisem doświadczenia z okupowanego Krakowa, zadumy u stóp Wawelu, u grobów na Skałce - zapisem, jakiego dokonał 19-letni Zbigniew Herbert. Z początkiem 1944 roku wraz z rodziną opuścił - już na zawsze - Lwów. Jego ojciec nie chciał ryzykować ponownego spotkania z Armią Czerwoną. Kraków był pierwszym przystankiem na wygnaniu z ukochanego miasta. Ale jest zarazem stolicą duchową większej wspólnoty, z którą młody Herbert się utożsamiał - i której pozostał wierny do końca.

1 kwietnia 1944 roku tak pisał do swojego szkolnego przyjaciela, Zdzisława Ruziewicza: "Dzisiaj jest niedziela. Byłem w Kościele Mariackim na mszy (ołtarz zrolowany, bardzo przykre wrażenie, tak że przez całą 'służbę bożą' kląłem wszystkich Szwabów z Frankiem na czele). Potem widziałem zmianę warty przed Wawelem (z orkiestrą i karabinami maszynowymi). W tym miejscy chciał mnie trafić, mówiąc po lwowsku, szlag. Poszedłem wobec tego na Skałkę i rozmawiałem sobie dobrą godzinkę z Wyspiańskim; mówił coś o sile narodu, że wytrwamy, że historia się powtarza i zdawało mi się, że szumiała nade mną Nike z 'Wyzwolenia', a może to był stary wiąz, rosnący na podwórzu Kościoła. Dalej szedłem szukać głosu złotego roku - nad Wisłę. Pętałem się po bulwarach, właziłem na statki i patrzyłem się, patrzyłem (śliczna rzeka, jak Boga kocham, nasza rzeka, polska).

W końcu wróciłem do domu (nie swego), zjadłem obiad i na odmianę zacząłem myśleć o Lwowie i o Tobie stary druhu. Myśli moje płynęły szeroką, rozśpiewaną, wielką Wisłą - tylko, że ta Wisła wpadała do Pełtwi." (cyt. za: Jadwiga Ruziewicz, Zbigniew Herbert - serdeczny przyjaciel mojego męża, w: Upór i trwanie. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, Wrocław 2000, s. 58).

Ojczysta Wisła wpadała do rodzinnej Pełtwi Herberta. Przyszły twórca Pana Cogito swoje pojmowanie - a może po prostu poczucie - wierności wyraził bardzo prosto. On, tak jak całe pokolenie żołnierzy Polski Podziemnej, którego stał się pogrobowcem, nie umiał od Skałki się oderwać. Był do niej przykuty łańcuchem niewidzialnym.

Ci - jak Andrzejewski czy Miłosz - którzy chcieli ów krępujący ich łańcuch rozkuć, w poszukiwaniu wyzwolenia przyjęli (jak tylu innych intelektualistów) ideologię komunistyczną. W istocie okazała się ona jednak tylko przybraną w czasie wielkiej ucieczki maską. Doświadczenie komunizmu, jak się zdaje, było szkołą nie innego rodzaju solidarności, ale właśnie egoizmu, stale atakującego wspólnotę duchową, o której pisali Czapski, 19-letni Wojtyła i 19-letni Herbert.

Powrót wyznaczały kolejne, przykuwane w czasach PRL do niewidzialnego łańcucha ogniwa - antykomunistyczny ruch oporu lat czterdziestych, powstanie robotników poznańskich w czerwcu 1956, walka o krzyż w latach 60-ych, złamane życiorysy zbuntowanych studentów z marca 1968, ofiara robotników w 1970 i 1976 roku. To była droga powrotna - także dla części peerelowskich intelektualistów - do solidarności. Oświetliły ją wybór i kolejne (zwłaszcza pierwsza) pielgrzymki Jana Pawła II do ojczyzny. Na tej drodze powstawało Przesłanie Pana Cogito, Człowiek z marmuru, Polaków portret własny.

Jej spełnieniem stał się rok 1980: strajk rozpoczęty od upomnienia się o los jednej pracownicy, działaczki Wolnych Związków Zawodowych - Anny Walentynowicz; ruch "Solidarności", którego symbolicznym wyrazem okazało się posłanie (I Zjazdu) do robotników Europy Środkowej i Wschodniej.

Solidarność, ogarniając wyjątkowo dużą część wspólnoty narodowej, odnalazła zarazem misję wykraczającą poza tej wspólnoty obręb, poza obszar namacalnych, podzielnych interesów. Stała się w oczywisty sposób wyzwaniem dla sił egoizmu realnego. 13 grudnia 1981 roku zaczął się nowy etap rozkuwania solidarnościowego łańcucha. Trwa do dziś.

V. Po-land?

Rok 1989 nie zmienił tej tendencji. Przekształcone zostały tylko jej formy - na nowocześniejsze, bardziej skuteczne. "Wyzwoliciele" nie noszą już mundurów. Głoszą świat przyjazny, w którym stare zobowiązania, wzory życia (i ofiary) - już nie obowiązują. Zachęcają do wierności sobie - i tylko sobie. "Trumny" i "groby" już nas nie trzymają. A że nie otacza nas już ciasny krąg obcych wojsk, ze swastyką czy czerwoną gwiazdą na sztandarach - tym łatwiej od tych staroci, od zatęchłej "Skałki" odejść. Wieszczów można już tylko parodiować. Ironia jest jedyną formą natchnienia - w rozważaniach nad narodową wspólnotą.

Solidarność, misja - te słowa budzą uśmiech politowania. Z czym może się kojarzyć Roland - bohater Przesłania Pana Cogito? - Już chyba tylko z dywizją ochotników SS z II wojny. Wartości wieczne wpisane w obronę polskości? - Tak jest, to reakcyjne brednie i złudzenie nacjonalistów, uczą dzisiejsi guru (nierzadko łączący stalinowską przeszłość z harvardzką teraźniejszością). Jeżeli już na Polskę patrzeć, to tylko oczyma "przeciętnego Francuza, Anglika, Amerykanina", a najlepiej - "wybitnych przedstawicieli tych krajów". Ucieczka od polskości rozumianej w kategoriach innych niż PKB szerzy z dnia na dzień kategorię "tutejszych" wśród tych, którzy dawniej krzewili poczucie jedności narodowej kultury, strzegąc jej i ubogacając jej symbolikę - wśród inteligencji.

Tak być musi. Takie są czasy. Taka jest logika globalnego rynku i globalnej wioski. Duch końca dziejów głoszony jest dziś z tą samą obezwładniającą pewnością, z jaką 50 lat temu głosiciele diamatu ogłaszali triumf ostateczny ducha dziejów. Jesteśmy już po!

Czy tak jest istotnie? Czy łańcuch solidarności został już ostatecznie zerwany? Czy polskość, jak ją rozumiał Czapski, Wojtyła, tylu przed nimi, i jeszcze tylu po nich, już "niemą ma harfę i słuchaczów głuchych, albo umarłych?." Czy wszyscy, w ślad za Andrzejewskim, Miłoszem, porzucić musimy ojczyznę (i jej, nie-prywatne, obowiązki)? Czy skazani jesteśmy na wieczną odtąd, wolną od pamięci o wczoraj i troski o jutro, zabawę w Po-landzie?

Trzy rocznice - roku 1920, Katynia i "Solidarności", zbiegające się w jednym, millenijnym roku - ośmielają do postawienia tych pytań.

Indywidualne odpowiedzi, nie koniecznie na piśmie, kierować należy pod adresem życia narodowej wspólnoty i kultury.

prof. Andrzej Nowak

02.09.2015r.
wPolityce

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Dołącz do nas - Aktualności RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrócie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet