Felicja Krance z Nowego Jorku - Marek Nowakowski
 


foto: Bartek Kosiński/Gazeta Polska

Felicja Krance z Nowego Jorku

Natychmiast rozpoznawalny. Mistrz szybkiej karykatury, portretu, rodzajowej scenki z naszego miasta. Kreskę miał jak snajper. Z Czesławem Michniakiem, pisarzem z Poznania , spotkaliśmy się w kawiarni na Ordynackiej. Rok 1972. Przysiadł się Julek. Szybko znalazł wspólny język z moim kolegą po piórze. Obaj przedwojenni. Byli członkami tej samej korporacji studenckiej. Na pamiątkę spotkania Julek w kilka minut naszkicował portret pisarza z Poznania. Podobieństwo fizyczne i coś więcej. Julian Żebrowski niejednego tak przyszpilił na poczekaniu. Stary kelner w "Kameralnej", który jeszcze posługiwał w "Adrii". Legendarny dżokej, po wojnie trener na służewieckim torze. Rzemieślnicy ginących zawodów. Ostatni dorożkarz, z którym zabierał się na przejażdżki. Doczekali się swoich jakże trafnych karykatur , chwytających istotę osobowości i pasji.

Pogoda ducha i życzliwość

Lubił utrwalać to, co zobaczył. Jego bogata, wszechstronna twórczość graficzna uprawiana przez wiele lat w sposób naturalny stawała się kroniką miasta . Już jako początkujący rysownik przed wojną zwrócił uwagę umiejętnością chwytania w lot istotnych cech portretowanych osób. Zaczynał w "Polonii", "7 groszy", publikował też w "Prosto z Mostu", piśmie o orientacji endeckiej. Pociągały go wtedy mocarstwowe wizje obozu narodowego; miecz Chrobrego symbolizujący powrót do piastowskiej chwały. To uskrzydlało wyobraźnię. Antysemityzm zatruwający Falangę traktował po latach jako ciemną stronę tego światopoglądu, który początkowo przyjął bez wątpliwości. Wstydził się. Choć żeby być sprawiedliwym, trzeba pamiętać, że wówczas marszowy, zwycięski pochód czarnych koszul Mussoliniego na Rzym elektryzował wielu młodych Polaków i wydawał się odtrutką na gnijącą demokrację, parlamentarne kłębowisko frakcyjnych interesów partii, partyjek zatracających poczucie odpowiedzialności za społeczeństwo, państwo. Wobec rosnących zagrożeń zewnętrznych silna, autorytarna władza wydawała się jedyną szansą dla Polski. Tak próbował odtworzyć ówczesny tok swojego myślenia, pragnień, wiary. Podczas okupacji niemieckiej, działając w konspiracji AK, nie zaprzestał rysunku. Podziemne pisma, ulotki często zdobione były jego grafiką. Należał do pokolenia, dla którego odzyskanie niepodległości było najważniejszą sprawą . W pełni był świadomy, że Polska po II wojnie światowej jest już tylko atrapą Niepodległej. Jednak przyszło mu żyć i tworzyć w takiej Polsce i takiej Warszawie. Dochodzi do głosu siła woli i charakteru Juliana Żebrowskiego. Nie popadł w czarny pesymizm i nie wyczerpała się jego inwencja rysownika, karykaturzysty, kronikarza Warszawy, miasta zburzonego przez Niemców, doniszczonego przez komunistów i budowanego na nowo według sowieckich wzorców. Zachował w pamięci dawną, ukochaną przez siebie Warszawę. Byli jeszcze prawdziwi warszawiacy i ich obecność dawała mu siłę. Żołnierze powracający od Maczka i Andersa. Więźniowie sowieckich łagrów i hitlerowskich obozów koncentracyjnych. Koledzy z Powstania Warszawskiego. Szemrany żywotny ludek rodem z Woli, Powiśla, Czerniakowa, który wrócił do swojego miasta i gnieździł się w zburzonych kamienicach, ocalałych oficynach, piwnicach, handlował na targowych placach. Nie był samotny. Miał oparcie. Przez całe lata rysował w "Expresie Wieczornym" karykatury ludzi sztuki, sportowców, znanych osobistości, aktorów, oryginałów. Zdobiły one też łamy innych pism. Tworzył obrazki rodzajowe, jak Wiech w prozie. Sceny w tramwajach, codzienność ulicy, charakterystyczny koloryt miejski uchwycony w dynamicznym rysunku. Mam pod ręką tomik "Parodii" Artura Marii Swinarskiego z karykaturami Julka. Galeria luminarzy literatury od Cypriana Kamila Norwida, Stanisława Przybyszewskiego do Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Jana Brzechwy. Mistrz skrótu rysunkowego, wydobywał z żywej i martwej materii to, co było jej wewnętrzną prawdą. Uderzającą właściwością rysunków mistrza Julka była pogoda ducha i życzliwość dla wszystkich ludzi.

W pogoni za starą Warszawą

Nasze miasto wyrastało z ruin w innym, odpychającym kształcie. Raziło ciężkim monumentalizmem gmachów publicznych i szkaradą blokowisk. Zniszczone zostały więzi między mieszkańcami. Miasto stało się wielką sypialnią obcych sobie i zapędzonych ludzi. Umierała dawna lekkość bycia, cwaniacki żart ulicy. Chamiało życie. Julek uparcie szukał śladów dawnej przeszłości, przywracał czas przeszły. Nigdy z patosem, zawsze z humorem nasyconym nostalgią. Niekiedy swoje rysunki opatrywał słowem. W czasie bratniej ekspedycji do Czechosłowacji państw demokracji ludowej ze Związkiem Sowieckim na czele w 1968 r. podarował mi grafikę przedstawiającą czołg LWP z czterema pancernymi i psem najeżdżający typową szwejkowską piwiarnię - z podpisem: "Czesimy się!" . W latach siedemdziesiątych kilkakrotnie wyjeżdżał do Ameryki Północnej, gorąco podejmowany przez kręgi polonijne i tam rysował karykatury i portrety naszych rodaków zza oceanu. Przypominał im swoimi rysunkami o stronach rodzinnych w starym kraju. Powstawały albumy przedwojennej i okupacyjnej Warszawy. Cieszyły się dużym wzięciem w Chicago, Nowym Jorku. Tam zresztą Julek miał więcej swojej Warszawy niż w kraju.

Śniadanka u Poniatowskiego

Osobnym, znaczącym rozdziałem jego twórczości są projekty medalionów i tablic w kilku warszawskich kościołach poświęcone pamięci żołnierzy AK, NSZ, WiN, ofiar obozów koncentracyjnych i łagrów. Przywiązywał do tych prac dużą wagę i nieraz wstępowaliśmy do kościołów, by je obejrzeć.

Julian Żebrowski był niestrudzonym piechurem. Chodził i patrzył. Wyglądał bardzo nobliwie. Hołdował starannej elegancji; garnitur z kamizelką, krawat, spodnie w nieskazitelny kant, czarne półbuty wypucowane do wysokiego połysku. Dawny warszawski panek podążający na niedzielny obiad do "Simona i Steckiego" lub powracający do domu z kawiarni Lardellego z paczuszką ciastek zawieszoną na guziku marynarki. Można go było spotkać na Pradze, Woli. Przy Hali Mirowskiej. Pod sądami na Lesznie. Odwiedzał z sentymentu te restauracje i knajpki, które uchowały się z czasów przed potopem. "Dzika" na Nowogrodzkiej. "Pod Setką" na Marszałkowskiej. "Orłówka" na Chmielnej. Witany serdecznie przez rodaków na praskim "Różycu". Rozpoznawany przez bywalców wyścigów konnych na Służewcu. Rzemieślników na Próżnej, Bagnie, Miedzianej. Miałem przyjemność towarzyszyć mu w tych wędrówkach po mieście, czyniąc popasy w szynkach dawnego typu. Zwolennik tradycyjnych zakąsek od śledzia w oleju, nóżek w galarecie, jajka faszerowanego po flaki z pulpetami lub golonkę. Gawędził ze swadą. Dawne miasto nakładało się na to współczesne . Z łatwością potrafił wymienić wszystkie kawiarnie, bary i restauracje na Nowym Świecie w 1937 r. Tak samo zakazane spelunki Powiśla czy Czerniakowa.

Lubił towarzystwo podobnych do siebie znawców i miłośników dawnej Warszawy . Bywał na osławionych śniadankach (ciągnęły się do zmierzchu) w "Kameralnej", które wydawał znany kolekcjoner pan Dunin-Borkowski. Mieszkał on w Krośniewicach koło Kutna w starym domu z XVII w. i zgromadził przez wiele lat bogate zbiory dokumentów , portretów, mebli, pięknych przedmiotów, oręża wojskowego, orderów, mundurów z epoki stanisławowskiej i napoleońskiej. Znakomity pisarz historyczny Marian Brandys nieraz do niego zajeżdżał, pisząc "Koniec świata szwoleżerów" i "Generała Arbuza", biografię namiestnika Zajączka. Pan Marian twierdził, że kolekcjoner jest łudząco podobny do ostatniego naszego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pan Dunin-Borkowski co pewien czas sprzedawał jakiś przedmiot ze swoich zbiorów Muzeum Narodowemu i z tej okazji odbywały się owe śniadanka w zacnym gronie kolekcjonerów, numizmatyków, kartografów, antykwariuszy, heraldyków - słowem ginącego rodzaju warszawskich oryginałów.

Odszedł w locie

W późniejszych latach serdecznym druhem Juliana Żebrowskiego stał się Wiesław Wiernicki, autor spisanych wspomnień bywalca gastronomii warszawskiej od początku XX w. do Międzywojnia, stanowiącego barwne studium różnych środowisk widzianych przez specyficzny pryzmat. Wiesław Wiernicki, uroczy starszy pan ze starannie przystrzyżonym siwym wąsikiem, wydał również książkę "Urodziłem się w knajpie", był bowiem synem restauratora z Pułtuska; jako młody chłopak przybył do Warszawy i związał z nią swoje losy na dobre i na złe. "Kameralnej" już nie było. Starsi panowie spotykali się w barze "Piotruś" na Nowym Świecie lub w taniej knajpce w "Domu bez kantów" od strony Królewskiej.

W ostatnich latach życia dramaty osobiste (przedwczesna śmierć syna, choroba żony) spowodowały, że Julian Żebrowski znacznie rzadziej pokazywał się w mieście. Lecz na posterunku bacznego obserwatora współczesności trwał niezłomnie do końca i rysunkowe satyry zamieszczał w "Głosie", czasopiśmie Antoniego Macierewicza. Prześmiewczo, ale i gniewnie reagował na magmatyczną rzeczywistość III RP, obciążoną bagażem komunistycznej przeszłości. Mało już było w tym dawnej pogody. Niecierpliwił się, że tak to idzie jak po grudzie. Odszedł w locie, tak jak żył, szybko. A tak chciałoby się spotkać z Julianem Żebrowskim w ostatnim starym szynku na ulicy, której już nie ma i pogadać przy setce wyborowej pod rolmopsa.

Marek Nowakowski

01.06.2013r.
Gazeta Polska Codziennie

*********************************************************************************************
Komunikat ekspertów współpracujących z Zespołem Parlamentarnym
**********************************************************************************************

 
RUCH RODAKÓW: O Ruchu - Dołącz do nas - Aktualności RR - Nasze drogi - Czytelnia RR
RODAKpress: W skrócie - RODAKvision - Rodakwave - Galeria - Animacje - Linki - Kontakt
COPYRIGHT: RODAKnet