O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTĄP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button
MGŁA cz.2 - Wojciech Kopciński

 

 

 

 

 


Część II

Kokaheroin wprowadził się do mojego pokoju zaraz po obiedzie trzeciego dnia mojego pobytu w klinice, bo jak mi potem powiedział, nie mógł wytrzymać chrapania swojego współmieszkańca, które słychać było prawie w całym budynku. Ten wybitnie inteligentny narkoman jako nieliczny z pacjentów mówił literackim językiem, był przystojny i dobrze wychowany. To on pierwszy okazał mi zaufanie proponując wspólne wypalenie papierosa w łazience, co było surowo zabronione. Palić mogliśmy tylko w odległym od kliniki o pięćdziesiąt metrów drewnianym domku, specjalnie do tego celu wybudowanym przez pacjentów rok przed moim przybyciem, lub pod dachem za stolarnią, w której uzależnieni mogli robić sobie w ramach terapii różne zabawki dla siebie i swoich dzieci, na co ćpając lub pijąc nigdy nie mieli czasu. Dla wielu było to o wiele ciekawsze niż czytanie książek, których było pełno w bibliotece. W trakcie zajęć z psychoterapeutami palenie było zabronione, ale w wolnym czasie zawsze mogliśmy wyjść z kliniki na papierosa, ale jak to uzależnieni wszyscy byliśmy na to zbyt leniwi i wychodziliśmy tylko wtedy, gdy nie można było inaczej. Wielu paliło na balkonie, co również było zabronione, a niektórzy nawet w pokojach, aż nadszedł dzień, kiedy Szef Kliniki postanowił zrobić porządek, co czynił w różnych odstępach czasu w zależności od zdyscyplinowania pacjentów. Nigdy potem nie widziałem go już tak zdenerwowanego.

Tego dnia wbiegł na stołówkę, na której wszyscy pacjenci zebrali się piętnaście minut wcześniej, niosąc w rękach puste butelki po koniakach i brandy i ustawił je na stole tak, abyśmy wszyscy mogli podziwiać ich ilość, odetchnął, powiedział, co powiedzieć powinien, i wyszedł wraz z wyznaczonymi przez niego psychoterapeutami i pacjentami, by przeprowadzić rewizję w pokojach. Trwało to wieczność. Kokaheroin wyszedł za nimi tylko na chwilę uśmiechając się do mnie porozumiewawczo. Komisja zaglądała wszędzie, nawet do rynien nad balkonami, ale nie znalazła nic oprócz pełnych petów popielniczek na balkonach, w których co porządniejsi pacjenci gasili swoje papierosy. Następnego dnia na tablicy ogłoszeń zawisł nowy regulamin. Nie przestrzeganie go groziło wydaleniem z kliniki i poniesieniem kosztów leczenia.

I znowu wszystko wróciło do normy. Tego, lub tych, który porządnie po niemiecku, a może z lenistwa wyrzucił opróżnione butelki do naszego kontenera nie znaleziono, ale za to częściej niż zazwyczaj musieliśmy dmuchać w przyrządy poszukujące alkoholu w naszej krwi. Kokaheroin pokazał mi wieczorem kilka strzykawek schowanych w rękawie swojej kurtki. Nie powiedziałem nic, ale byłem mu wdzięczny za okazane mi zaufanie. Kiedy dowiedziałem się, że jest narkomanem uzależnionym od kokainy i heroiny, postanowiłem mu pomóc. Jego zaufanie do siebie zdobyłem, kiedy bardzo przekonywująco powiedziałem na zajęciach psychoterapeutce prowadzącej naszą grupę, że jeśli dostrzegę nawrót choroby u któregoś z pacjentów, to spróbuję go przekonać, by sam powiedział wszystkim o swoim problemie i nic poza tym. Prawie wszyscy członkowie grupy i psychoterapeutka przekonywali mnie, że w takim wypadku powinienem to natychmiast zgłosić Szefowi Kliniki, ale ja odpowiedziałem im, że dla mnie taki czyn nie jest niczym innym jak donosicielstwem, a poza tym fachowy personel powinien natychmiast rozpoznać nawrót choroby każdego z nas. Jestem przekonany, że wszyscy członkowie naszej grupy myśleli podobnie jak ja, ale jak to w grupie, każdy z nas próbował najlepiej wypaść w oczach psychoterapeutki, by na odchodnym otrzymać jak najlepszą opinię, która przecież będzie wędrowała za nami.

Kokaheroin, ja i jeszcze kilku pacjentów przybyło do kliniki dobrowolnie, pozostałych wysłał lekarz zakładowy, bo okresowe badania wątroby wykazały ich słabość do alkoholu. Przypuszczam, że to właśnie im będzie w przyszłości najtrudniej toczyć walkę z tą nieuleczalną chorobą. Jesteśmy tylko ludźmi i nikt z nas nie lubi przymusu, bo walcząc z nim odczuwa ogromną radość. Kokaheroin naćpał się już na pierwszej przepustce do domu. Kiedy wszedłem do naszego pokoju, leżał na swoim łóżku jak złożony do trumny. Stałem nad nim przez kilka minut i widziałem samego siebie. Przeraziłem się tak bardzo, że nie mogłem zasnąć do rana. Słyszałem, jak wstawał kilka razy i wychodził do łazienki, robiąc to jak umiał najciszej. Rano po śniadaniu w niedzielę pokazał mi zaklejoną plastykiem białą tabletkę i opowiedział dokładnie o swojej podróży do domu.

Jeden z pacjentów miał na parkingu w mieście swój samochód, co było wbrew regulaminowi kliniki, ale przepisy są po to, by je omijać, jak dobrze wie o tym wielu z nas i to właśnie on pojechał z nim po rower zostawiony przez Kokaheroina w mieszkaniu jego byłej żony. Właściciel samochodu przeglądał wspaniały zbiór płyt, a on w tym czasie poszedł na dworzec. Po kilku minutach nerwowych spacerów w miejscach tylko jemu znanych, Kokaheroin znalazł wreszcie dobrze ubranego, a więc najprawdopodobniej nie zarażonego żadną paskudną chorobą Murzyna, było to ważne, bo w Niemczech handlarze chowają narkotyki wyłącznie w ustach, a tam policjanci zaglądać nie mogą bez zgody sądu, uzgodnił cenę, zapłacił i wyciągnął rękę, na którą sprzedający wypluł pięć białych pastylek zaklejonych plastykiem. Najgorzej czuł się w aptece, gdzie kupił strzykawki. Pierwszy zastrzyk zrobił sobie w mieszkaniu, w chwili kiedy właściciel samochodu słuchał jakieś nieznanej mu dotąd płyty. Do końca jego pobytu w klinice namawiałem go na wspólną przejażdżkę, ale Kokaheroin nie napompował nawet kół od swojego roweru.

Rzeźbiarza Seksu poznałem w dniu mojego przyjazdu do kliniki, bo jak każdy nowy pacjent musiałem otrzymać swojego Pate , na którego właśnie jego mnie wyznaczono, by oprowadził mnie po budynku i choć trochę oswoił mnie z tak obcym i nowym mi światem. Pamiętam do dzisiaj jego wesoły uśmiech i ciągle radosne oczy. Przyglądał mi się uważnie i cierpliwie odpowiadał na wszystkie moje pytania. Był uzależniony od wszystkiego, co dawało kick, tak właśnie narkomani nazywają narkotycznego kopa, ale nigdy nie brał dożylnie, więc w rozmowach z Kokaheroinem czuł się trochę jak szczeniak, ale nade mną, na początku, miał ogromną przewagę znajomością porządków panujących w klinice i znakomitymi kontaktami ze wszystkimi pacjentami. Widocznie polubił mnie już pierwszego dnia, bo nigdy nie dał mi odczuć, że jako nowy powinienem siedzieć cicho i uczyć się od starszych pobytem na tej Górze. Przyznaję, że tam wśród zupełnie inaczej wychowanych niż ja ludzi, w dodatku mówiących wszystkimi gwarami języka niemieckiego, czułem się jak nigdy przedtem, bo po raz pierwszy w życiu otaczający mnie świat stał się na tyle ciekawy, że wszystkie moje zmartwienia zaczęły ulatywać gdzieś w niebyt. Właśnie za to będę zawsze wdzięczny wszystkim pacjentom, nawet tym, którzy na początku, gdzieś daleko za moimi plecami, nazywali mnie gównianym Polakiem. Tam na Górze, we mgle tak często osnuwającej prawie wszystko, na nowo zacząłem poznawać ludzki gatunek. Z każdym mijającym dniem widziałem coraz ostrzej i wiedziałem coraz więcej o słabościach wszystkich pacjentów i z pewnością nie przez przypadek byli oni Niemcami.

Niemcem był też Rzeźbiarz Seksu, ale jak to u artysty, jego dusza była wypełniona wrażliwością o wiele większą niż u innych normalnych ludzi. Rozumiałem jego rzeźby i niezwykle subtelne w barwach obrazy jako próbę zwrócenia na siebie uwagi żeńskiego personelu kliniki. Pacjentami byli tu tylko mężczyźni, a on mimo tego dobrowolnie przedłużył swój pobyt na Górze do sześciu miesięcy. W tym czasie, wolnym dla wszystkich mądrych kuracjuszy od narkotyków i alkoholu, można było naprawdę zobaczyć niezwykle ostro samego siebie, nawet przez tę wszechobecną mgłę. Rzeźbiarz Seksu czynił to każdego dnia notując najważniejsze wydarzenia w oprawionym w skórę notatniku. Rozmawiał uprzejmie z każdym i dla każdego umiał znaleźć zawsze jakąś radę. Nie widziałem jeszcze nigdy w życiu rzeźbiarsko malarskich zalotów prowadzonych na niezwykle cienkiej nitce, ale nigdy nawet nie ocierających się o wulgarność. Kiedy pokazywał swoje dzieła pani prowadzącej naszą terapię malarsko-rzeźbiarską, nazywanej przeze mnie Dziewczyną Artysty, ustawiałem się zawsze tak, by widzieć ich oczy. W jego był tylko seks, a w jej bezczelne zakłopotanie. Obydwoje wiedzieli dokładnie, co jest grane, i obydwoje wiedzieli, że mogą grać tylko w ten sposób, bo przekroczenie granicy może mieć dla nich bardzo nieprzyjemne konsekwencje.

Przed wyjazdem do domu dowiedziałem się, że personelowi kliniki nie wolno utrzymywać bliskich stosunków nawet z byłymi pacjentami. Kiedy Rzeźbiarz Seksu opowiadał mi wieczorami o pani od artystycznej terapii, widziałem w jego oczach nie tylko seks, ale i jego miłość do niej utopioną w morzu niemieckich przepisów. Nie próbowałem mu nawet wytłumaczyć, że czasami taka nie do końca spełniona miłość jest o wiele więcej warta od innej, bo był wychowany na zupełnie innym świecie niż ja i mógłby mnie źle rozumieć.

Owczarz przyjechał do kliniki tydzień później niż ja. Bardzo szybko zbliżyliśmy się do siebie, opowiadając sobie nawzajem nasze pijackie przygody. Zaakceptowałem go natychmiast, bo jako jedyny z pacjentów nie ukrywał przed nikim niczego. W dzisiejszym świecie jest przecież tak trudno być naprawdę sobą. Zazdrościłem mu trochę jego codziennej pracy z setkami owiec strzeżonych przez jego wiernego psa. To właśnie on był jedynym wolnym człowiekiem w naszej klinice, za co musiał płacić zupełnym niezrozumieniem przez otoczenie. Najgorszym było jednak to, że będąc tylko owczarzem mówił literackim językiem i czytał mnóstwo książek, o których rozmawiać mógł tylko ze mną. Wszyscy się go bali, bo mówił to, co myśli, bez zastanowienia. Kiedyś na wspólnym spacerze nazwał się intelektualistą.

Życie wśród owiec pozbawiło go zupełnie instynktu samozachowawczego i po kilku dniach pobytu w klinice wszyscy przestali słuchać jego monologów i dowcipów, z których bez względu na ich wartość zawsze śmiał się jako pierwszy. Mówił także przy posiłkach plując współbiesiadnikom do talerzy. Tak więc po tygodniu jego kuracji byłem jedynym, z którym mógł swobodnie rozmawiać i śmiać się z innych dowoli. Dzięki niemu wiem wiele o hodowli owiec i uprawie marihuany. Chcieliśmy nawet wspólnie kupić jakieś gospodarstwo w Polsce i rozpocząć handel z Niemcami zdrową polską żywnością, ale z czasem jego paplanina stała się dla mnie niebezpieczna i ograniczyłem z nim wszelkie kontakty.

Trochę Piwa odkryłem, kiedy przerwał nasze zajęcia z psychoterapeutką swoim głośnym chrapaniem. Wszyscy zaczęliśmy się serdecznie śmiać, ale na nim nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Wielu pacjentów było przekonanych, że po leczeniu zaczną pić jak normalni ludzie zapominając o swojej nieuleczalnej chorobie. Rozmawialiśmy bardzo często o kontrolowanym piciu paląc papierosy po porannej gimnastyce. W tych rozmowach każdy był odważny, prawie bohaterski, ale na zajęciach wszyscy milczeli poza Trochę Piwa. Kiedy po raz pierwszy powiedział publicznie, że po leczeniu dalej będzie pił ograniczając się do trzech butelek piwa dziennie, zamilkliśmy na bardzo długo. Na wszystkie pytania, które potem powoli zaczęliśmy mu zadawać, odpowiadał tylko, że by kontrolowanie pić, trzeba być silnym. Uwierzyłem mu, inni nie. Swoją determinacją zainteresował mnie tak bardzo, że zacząłem częściej niż zwykle przychodzić do pralni, w której pracował w ramach swoich obowiązków pacjenta wobec kliniki. Uwielbiał to swoje królestwo, w którym przebywać lubił najbardziej, bo dzięki niemu wiedział wszystko o każdym z nas. Myślę, że trochę mnie polubił, bo nauczył mnie umiejętności bardzo dokładnej charakterystyki człowieka na podstawie brudnych rzeczy przyniesionych do pralni. Czego on o nas nie wiedział! Jestem przekonany, że nie wszystko zechciał mi opowiedzieć, bo przecież byłem Polakiem, a obraz Niemców, jaki powoli zaczął się wyłaniać z jego opowieści, był przerażający. Nie wszystkie jego monologi były dla mnie dokładnie zrozumiałe, bo mówił wyłącznie jedną z najtrudniejszych niemieckich gwar. Może powinienem był go czasami poprosić o wyjaśnienie mi znaczeń słów, których nie znałem, ale nie uczyniłem tego nigdy, by go nie urazić. Czynili to jednak rozmyślnie inni pacjenci, by go ośmieszyć i stępić ostrze jego opowieści. Nie wiedzieli, biedacy, że słyszeli tylko najłagodniejsze z nich.

Żołnierz był szefem mojej zmiany kelnerskiej w naszej stołówce. Pracowaliśmy na zmiany, w jednym tygodniu nakrywaliśmy do śniadań i obiadów, w drugim do kolacji i niedzielnego podwieczorku. Nigdy w życiu nie zmywałem tak wielu stołów naraz, więc przez pierwsze dni Żołnierz latał za mną ze ścierką i poprawiał wszystko, czego ja nie zauważyłem.

Na leczenie skierował go jego lekarz wojskowy, bo okresowe badania wątroby wskazały, że spożywa zbyt dużo alkoholu. Kiedy patrzyłem na niego, jak poprawiał wszystkich i wszystko, myślałem o jego szefie, który też pewnie według niego wszystko robił nie tak jak powinien, co z pewnością było jedną z przyczyn ucieczki Żołnierza w picie.

Uzależniony może walczyć ze swoją chorobą zmuszając się do wykonywania codziennych, jak najbardziej prozaicznych czynności i dlatego codzienna praca była naszym podstawowym obowiązkiem w klinice.

Po rozpoczęciu terapii każdemu z pacjentów pozwalano odpocząć kilka dni, zwalniano nas nawet z codziennej porannej gimnastyki, by nasze obciążone ponad miarę alkoholem serca nie stanęły w chwili wymachiwania rękami. W tym czasie nasze twarze traciły swój czerwony kolor, a w rozdygotane ciała wpływało trochę spokoju. Tak przygotowani rozpoczynaliśmy naszą codzienną obowiązkową pracę w drugim tygodniu naszego pobytu na Górze. Zadowolony zmywałem stoły po posiłkach i nakrywałem je przed nimi, bo nie wyznaczono mnie do zmywania talerzy, czego po prostu organicznie nie cierpię. Wykonywałem nakazane mi czynności powoli i niezbyt dokładnie. Znosiłem spokojnie codzienne uwagi Żołnierza, bo przecież kelnerem miałem być tylko cztery tygodnie, ale jego podwładni i przełożeni mieli go przecież na co dzień od wielu lat. Każdy ma to, na co zasługuje.

Przez okienko łączące kuchnię z moją salą słyszałem codziennie opowiadane przez Owczarza dowcipy, z których on sam śmiał się jak zwykle najgłośniej. Najlepiej czuł się zmywając talerze, nie spieszył się nigdy i zawsze kończył pracę jako ostatni. Zazdrościłem mu trochę tego wypracowanego pasaniem owiec rytmu życia, którego Żołnierz wprost nie cierpiał. Pewnie dlatego całą swoją złość za nie najlepiej przez całą zmianę wykonaną pracę wylewał właśnie na nim. Miał zupełnie inne poczucie humoru niż Owczarz, pełne lekkości i zaraźliwego śmiechu, którego nigdy nie okazywał podczas naszej wspólnej pracy. Z czasem, kiedy trochę dowiedzieliśmy się o sobie na zajęciach w grupie, polubiliśmy się na tyle, że podczas palenia papierosów opowiadaliśmy sobie nawzajem o przywarach innych pacjentów.

Kiedy został odpowiedzialnym za brane przez pacjentów rowery i narty, zawsze bez zrzędzenia o każdej porze dnia dawał mi najlepszy sprzęt. Tak traktował tylko nielicznych. Przecież zawsze mógł znaleźć jakąś rozsądną wymówkę i nie otworzyć na czas garażu, w którym były zamknięte rowery i narty. Nawet krótkie oczekiwanie zniechęcało prawie każdego z pacjentów. Żołnierz wiedział o tym doskonale i wykorzystywał swoją przewagę nad nimi z premedytacją, ale robił to tak mądrze, że nikt nic zarzucić mu nie mógł. Piękno jest w każdym człowieku, ale trzeba je umieć wydobyć. Nawet najgorszy z najgorszych jest naprawdę coś wart, kiedy opowiada o swoich cierpieniach. Tylko w tej jednej jedynej chwili człowiek staje się naprawdę piękny i takim właśnie na jednym z zajęć z psychoterapeutką stał się dla mnie Żołnierz.

Senior przyszedł do kliniki po operacji raka żołądka. Nigdy nie wypijał więcej niż parę piw dziennie, ale lekarz domowy wmówił mu, że jeżeli zupełnie zerwie z alkoholem, to będzie to miało zbawienny wpływ na jego walkę z chorobą. Oczywiście nic to nie pomogło, bo po terapii czuł się tak samo jak przed nią, ale ja dzięki mądrości niemieckiego lekarza poznałem wreszcie Niemca, który odczuwał świat podobnie jak ja. Nigdy nie narzekał na swój los, ale czasem wspominając swoją młodość odwracał ode mnie głowę, by ukryć napływające mu do oczu łzy. Przeżył wojnę i wielki głód, który po niej nastąpił w Niemczech i pewnie dlatego był tak mądrym i wyrozumiałym dla innych. Swoją ocenę pacjentów zawsze zaczynał od butów, które nosili. Nie mylił się nigdy, bo właśnie one zdradzały mu zawsze rodzaj uzależnienia ocenianego.

Był dobrze po siedemdziesiątce, a mimo to od pierwszego dnia pobytu w klinice zaczął chodzić na samotne spacery. Nie lubił samotności, ale pacjenci pozostawili go samemu sobie, co w Niemczech jest zupełnie normalne, bo chory człowiek, jak zepsuta maszyna, wypada raz na zawsze z obiegu i nikogo to tutaj nie dziwi. Nikt nad nikim się nie lituje i nikt nigdy nie będzie oczekiwał litości od kogokolwiek. Młodzi chcą przebywać tylko z młodymi, zupełnie nie słuchając mądrości starszych ludzi. Kiedy zaproponowałem mu nasz pierwszy wspólny spacer, popatrzył na mnie z wdzięcznością i tak zaczęła się nasza przyjaźń. Codziennie chodziliśmy na długie spacery i opowiadaliśmy sobie o naszych ojczyznach. Z każdym nowym spacerem otwieraliśmy się przed sobą coraz bardziej. Wreszcie powiedział mi, że mimo swoich dawno skończonych siedemdziesięciu lat musi nosić pampersy, bo jego żołądek nie funkcjonuje tak jak trzeba przez trzy dni w tygodniu i na to niestety nie ma już żadnej rady.

Każde śniadanie przy moim stole zaczynało się od świetnie opowiedzianej przez Technika wesołej historyjki o przywarach pacjentów. Kiedy był trochę podniecony rozmową, nie mógł w żaden sposób opanować swojego nerwowego tiku głowy i jego pięknie stylizowane zdania z francuskim poczuciem humoru dla tych, którzy umieli odebrać lekkość jego dowcipu, traciły swój blask. Z czasem kuracja i na niego zaczęła działać, a może były to masaże, na które jeździł regularnie, i jego tik stał się prawie niezauważalny. Biegałem z nim bardzo chętnie na nartach. Kiedy po forsownym wysiłku w niekończącej się bieli zatrzymywaliśmy się na chwilę, by wypalić papierosa, opowiadał mi o komputerach, o których wiedział o wiele więcej niż wszyscy moi niemieccy znajomi razem wzięci. Nigdy nie mówił o swoim życiu prywatnym, które, jak się domyślałem, nie było najszczęśliwsze. Wolny czas spędzał wraz ze swoim przenośnym komputerem, którego posiadanie w klinice było surowo zabronione, ale na niego naprawdę można było patrzeć przez palce, co czynił też z pewnością personel kliniki.

Policjant dołączył do naszej grupy w drugim miesiącu mojego pobytu na Górze. Na zajęciach mówił bardzo niewiele, prawie bez przerwy i wszędzie obserwował nas swoimi inteligentnymi oczyma. Z historii jego pijackiego życia nie wynikało nic. Opowiadał o kolegach, o stresach, o jakiejś swojej dziewczynie, ale prawie zupełnie nic o sobie. To, co mówił, nie było jednak nudne tak jak w przypadku kilku kolegów z mojej grupy, a jednak było jakieś puste i niezwykle zimne. Ludzie, o których opowiadał, zdawali się być większymi lub mniejszymi przedmiotami postawionymi na środku naszej sali, które on umiał wyłącznie obserwować, nie pozwalając sobie ani przez chwilę na zbliżenie się do nich. Zapewne i nas traktował tak samo.

Nie wiem, czy domyślił się, że już po kilku dniach jego pobytu na Górze zobaczyłem cały bezsens jego życia. Zapewne skończył jakiś specjalny kurs, na którym wycięto mu większość uczuć, które człowieka choć czasem czynią pięknym. Nigdy nie zapytałem go, co robi w swojej pracy. Był zbyt mądry jak na policjanta i przypuszczam, że otrzymywał wyjątkowo specjalne zadania, które wpędziły go w alkoholizm, a może po prostu przyjechał na Górę do pracy. Raz zaprosił mnie na kawę, ale rozmowa jakoś nie chciała się toczyć normalnym torem, bo obydwoje bardzo uważaliśmy na wypowiadane słowa i rozmowa stała się obustronnym przesłuchaniem, które Policjant przerwał płacąc rachunek.

Major będzie dla mnie na zawsze przykładem człowieka nie umiejącego nigdy i w żadnej sytuacji mówić prawdy. Tego niemieckiego oficera zobaczyłem po raz pierwszy tuż przed końcem mojej kuracji. Już w trakcie obowiązkowego przedstawiania się wszystkim pacjentom, przed pierwszym jego wspólnie z nami spożytym posiłkiem, zrobił na mnie jak najgorsze wrażenie. Mówiąc do nas widział pewnie przed sobą podległych mu żołnierzy, nad którymi musi zapanować jak najszybciej. Oczywiście otrzymał za swoje zbyt długie gadanie tylko zdawkowe oklaski, co pewnie w klinice zdarzyło się po raz pierwszy, bo każdego nowego uzależnionego inni chorzy witali niezwykle serdecznie.

Major nie zrozumiał zupełnie swojej pierwszej lekcji i na zajęciach z psychoterapeutką w naszej grupie popełnił ten sam błąd. Jego opowieść o tym, kim jest w swojej jednostce, jak traktuje swoich podwładnych i historia jego dzieciństwa zanudziła wszystkich oprócz mnie na śmierć. Kiedy mówił, widziałem go otoczonego zwykłymi szeregowcami i starałem się myśleć i patrzyć na niego jak jeden z nich. To, co ujrzałem, poraziło mnie zupełnie, bo zrozumiałem, że stał się żołnierzem wyłącznie po to, by leczyć swoje kompleksy, w których wyrastał od dzieciństwa w domu alkoholików. Mówiąc do nas ani razu nawet nie otarł się o swoją prawdę. W pewnej chwili nasza psychoterapeutka spojrzała mi w oczy. W jej wzroku ujrzałem przerażenie. Trwało ono tylko nieskończenie krótką chwilę. Spojrzałem w oczy Kokaheroina, ale w nich zobaczyłem tylko wstyd. Major był tak bardzo skoncentrowany na swojej opowieści, że przeoczył te dwa najważniejsze momenty tych zajęć. Zresztą nawet gdyby je zauważył, nie przebiłyby one jego kokonu uwitego z krzywd wyrządzonym wszystkim zależnym w pracy i w życiu od niego.

Nauczyciel był bardzo krótko w naszej grupie, bo jego terapia rozpoczęła się na długo przed moim przyjściem do kliniki. Nie zrobił na mnie najlepszego wrażenia. Jego długie monologi mówione prawie na każdych zajęciach były nudne i nieszczere. Być może wstydził się swojej alkoholicznej przeszłości i nie chciał się obnażać przed nami, a być może takim był dla wszystkich. Każdy z nas miał indywidualne rozmowy z psychoterapeutką i może na nich Nauczyciel był szczery, ale nie jestem o tym przekonany. Raz chciałem go o to zapytać na bankiecie pożegnalnym, jaki wydawał każdy z odchodzących z kliniki, ale nie miałem odwagi zepsuć ogarniającego nas wszystkich radosnego nastroju. Jego wyjazd nie zrobił na grupie najmniejszego wrażenia, a zajęcia stały się o wiele ciekawsze bez jego uwag wartościujących wszystko na jego nudną modłę.

...>>>czytaj dalej

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS