Wielokulturowość a Polonia Christiana - Zygmunt Jasłowski  
 

Wielokulturowość a Polonia Christiana

Po wieloletnich eksperymentach w różnych krajach, multikulturalizm jako zjawisko socjologiczno-kulturowe okazał się całkowitym niewypałem. Totalna klapa systemu multikulti, jak już przywykliśmy tego stwora nazywać, ma jedną zasadniczą przyczynę - obłędne traktowanie często bardzo różnych etnicznie, religijnie, i kulturowo grup ludności jako równorzędnych.

W swej zagorzałości propagatorzy i poplecznicy multikulturalizmu często się posługiwali, i posługują do dziś, protekcyjnym pakietem instytucjonalnie sankcjowanych praw i działań, które stawiają sobie za cel obronę "demokracji"; standard takiej "demokracji" według tak zakreślonych zasad ma się mierzyć tym jak wiekszość traktuje mniejszości lub "innych". Anglojęzyczne kulturoznawstwo postmodernistyczne ukuło nawet specjalne słowo wytrych - "the Other", które z dużym sukcesem buszuje w literaturze, filozofii, socjologii czy historii, obok tak "żelaznych" słów jak holokaust i anty-semityzm.

Doszło już do tego, że kiedy organizatorzy miedzynarodowych seminariów czy kongresów ogłaszają tematy referatów dla potencjalnych uczestników to precyzują jak mniej więcej ma wyglądać język wypowiedzi. Wynika to dość jasno ze słownictwa, oraz politycznie-poprawnej formy ujmowania poszczególnych zagadnień, które mają być później przedmiotem dyskusji. Na dyskusję często nie ma czasu, gdyż referatów jest zbyt dużo, są nudno do siebie podobne, i mało kiedy coś z nich sensownego wynika. Kontrowersje należą do rzadkości. Głównym punktem programu są atrakcyjne wycieczki połączone z konsumpcją, czyli dużo dobrego jadła i trunków. Uczestnicy dzielą się na dwie grupy - tych co często przyjeżdzają w to samo miejsce, oraz tych którzy traktują, mądrze zresztą, każdą konferencję/seminarium jako okazję do zwiedzenia co rusz to bardziej egzotycznych krajów. Skąd wiem? Bo sam byłem i zobaczyłem na własne oczy. Rozczarowanych można spotkać po obiedzie przy myciu rąk w łazience: przecież tu się nic nie dzieje - mówią.

Tyle o metodologii. Tak właśnie jest z "dyskusją" nad wielokulturowością, tyle że na wyższym stopniu - premierów, kanclerzy, prezydentów oraz ministrów spraw zagranicznych: panowie i panie się spotkają w Davos, Buenos Aires czy Seulu, pogadają o sukcesach i zagrożeniach oraz zadekretują - nie ma nic lepszego nic multikulti; frustraci mogą się miotać, główkować, szukać opcji, wszystko na nic. Pozostaje bankiet i powrót do domu pierwszą klasą. Obywatele mają siedzieć cicho. Czasem lewaccy awanturnicy coś "w ich imieniu" zamieszają, ale kto by się tym przejmował, zawsze przecież można opuścić budynek obrad wyjściem ogrodowym, gdzie już czekają helikoptery.

Prawda o wielokulturowości w wydaniu tzw. przeciętnych obywateli jest diametralnie odmienna, to oni są marginalizowani we własnym kraju, karani za uczciwe i niezakłamane wyrażanie pogladów, oraz zmuszani do płacenia podatków na ludzi, którzy często na to nie zasługują. Więcej, ich samych nikt nie pyta o zdanie, bo mogą mieć zbyt wiele opinii niezgodnych z przyjętym, jedynie słusznym, kierunkiem.

Najzdrowiej i najrozsądniej jest przyjrzeć się wielokuturowości z polskiej perspektywy, a to przynajmniej z tego względu, że sytuacja w Polsce jest bliska alarmowej, tzn. 6 w skali 10-punktowej, ale daleko jej ciągle do tej w "wysoko-rozwiniętych krajach" Zachodu. Jest więc powód do radości, że przynajmniej w tej dziedzinie jesteśmy "niedorozwojem". Ta zmora już Sarmatów dopada, ale przynajmniej jest pewne, że to niepolski wynalazek, choć przedstawicieli narodu uprawiających tą "działkę" i tu nie brakuje. W samej Polsce prym wiedzie gensek Sierakowski, który pospołu z niemieckimi bojówkarzami walczy o kibutzowski model multikulti. W Australii ojcem wielolkulturowości był zmarły w 2009 roku profesor Jerzy Zubrzycki, żołnierz AK, cichociemny, człowiek o nieskazitelnym życiorysie. Niestety bilans australijskiego eksperymentu jest taki, że w styczniu tego roku laburzystowska premier Julia Gillard, zwana "czerwoną Julką", nie omieszkała zakomunikować muzułmańskim emigrantom by nauczyli się języka, adoptowali do australijskiej kultury, albo opuścili ten kraj na zawsze. Aby oddać sprawiedliwość profesorowi Zubrzyckiemu, to należy wziąć pod uwagę, że działał on w kraju tradycyjnie emigracyjnym o bardzo restrykcyjnych od lat metodach imigracji, i jego wysiłki nie były skierowane przeciw nauczaniu języka angielskiego, czy adaptacji do kultury australijskiej, lecz miały na celu poszerzenie formuły kulturowej przez dodanie nowych pierwiastków do już istniejących anglo-celtyckich. Był zaś Zubrzycki przeciwnikiem siłowej asymilacji. Główna część programu Zubrzyckiego została urzeczywistniona. Jak zauważył były premier Malcolm Fraser, Australia jest dziś społeczeństwem opartym na osiągnięciach wielu kultur. Wystarczy się przejść ulicami Melbourne or Sydney by zobaczyć, że Australia jest naprawdę wielokulturowa. Oczywiście zdarzał się i zdarza się tu dykryminacja skierowana głównie w imigrantów, ale prawdziwe problemy zaczęły się od masowego napływu ludności z północnej Afryki oraz regionu Zatoki Perskiej. Odpowiednikiem polskiego przysłowia "kiedy trafisz między wrony musisz krakać tak jak one" jest anglosaskie "When you are in Rome do as the Romans do". Otóż przedstawiciele tej najnowszej imgracji do Australii nie tylko z Rzymem nie mają nic wspólnego, ale i mieć nie chcą. "Aussie way" jest im obca. I tu jest pies pogrzebany.

Wejście Polski do Unii Europejskiej należy uznać za początek rozprzestrzeniania się choroby multikulti, która dużo wcześniej zaatakowała Europę Zachodnią, gdzie w dużym stopniu wielokulturowość była skutkiem upadku kolonii i napływu ludności z kolonii do macierzy. Stojąc dziś wobec gigantycznych problemów społecznych, i nie będąc w stanie same zaobsorbować przedstawicieli odmiennych kultur i religii, kraje takie jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania, Holandia czy Włochy, uczyniły z wielokulturowowości credo politiki unijnej. W ten sposób pozostałe państwa, a szczególnie te które nie prowadziły polityki kolonialnej czy gastarbeiterskiej, jak w/w kraje, zostały zobligowane do dźwigania ciężaru obcej imigracji. Dzięki masowej imigracji Turków, Hindusów, Pakistańczyków i muzułmanów z Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki, Europejczycy szybko znaleźli się w podobnej sytuacji co np. mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, a przecież te uważane są za kraj typowo imigracyjny. Ale nawet w USA problemy z integracją odrębnych grup etnicznych zawsze istniały: katolicy w protestanckim modelu społecznym WASP (White Anglo-Saxon Protestant), Murzyni (zawsze), Latynosi (zawsze). Jednakże w Stanach do niedawna panowało przekonanie, że obcy się roztopią w masie, i staną się Amerykanami. W międzyczasie okazało się, że nawet od dawna przymusem osiedleni Afro-Amerykanie niechętnie widzą np. Żydów, którzy w dużym stopniu finansowali niewolnictwo, czy przybyszów z Azji (vide murzyńsko-koreańskie rozruchy w Kalifornii, czy murzyńsko żydowskie w Nowym Jorku). Dzielnice Londynu czy Paryża zamieszkałe przez ludność muzułmańską, z Pakistanu, Afryki czy Bliskiego Wschodu, muszą wobec roszczeniowych, agresywnych postaw być od czasu do czasu pacyfikowane metodami policyjno-wojskowymi, a koszt tych operacji ponoszą społeczeństwa tubylcze. System opieki społecznej, służby zdrowia i szkolnictwa także spoczywa na barkach podatników, gdyż imigranci często nie mają pracy, a ich liczba jest zbyt wysoka by im tą pracę zapewnić. Dochodzi to skandali: np. w czasie administracji Boba Hawke'a w Australii zostało wydanych o 30 000 więcej kart opieki medycznej niż obywateli do tego uprawnionych; nielegalni emigranci leczyli się więc za darmo, a nawet pobierali zasiłki dla bezrobotnych.

Nic dziwnego, że w takim socjalistyczno-obywatelskim modelu społecznym, gdzie samo pojęcie narodu, jest odrzucane lub blokowane metodami instytucjonalnymi, narody które te kraje tworzyły w wielowiekowym znoju są dyskryminowane przez przybyszów i same muszą ponosić koszty tej dyskryminacji, włącznie z finansowaniem programu wielokulturowości. Z drugiej strony, nowi emigranci widząc dobroczynności opiekuńczego państwa nie czują obowiązku wzięcia swojej przyszłości na własne barki, a tym bardziej nie staną się dzięki nim bardziej przedsiębiorczy.

Nie oznacza to, że emigracja jest zawsze dobrowolnym, łatwym rozwiązaniem dla osoby decydującej się na taki krok. Nie oznacza to też, że życie emigranta jest usłane różami, że nie spotykają go rozmaite szykany i dyskryminacja w kraju osiedlenia. Rzecz jest w tym by prawo imigracyjne wychowywało, pomagało w adaptacji do nowego życia, a nie korumpowało i przysposabiało do lenistwa i bezradności, a docelowo doprowadzało imigranta do stanu odosobnienia w społeczności, w której przyszło mu żyć. Jest niemal standardem, że miejscowa ludność odnosi się z rezerwą, jeśli nie z wrogością, do nowoprzybyłych, hołdując zasadzie że na akceptację trzeba zapracować. Prawo ma za zadanie kontrolować nadużycia i ekscesy takiego postępowania. W dość zabawnej sytuacji znaleźli się Irańczycy w okresie Iran-contra, skandalu w okresie adminstracji Cartera, którzy nagle przestali być lubiani przez ogół. Na zebraniach swej społeczności zdecydowali więc, że od tej pory zostaną ... Persami. Na pytanie: What's your nationality? - macie zawsze odpowiadać: I'm Persian , brzmiała dyrektywa. Ta "zmiana" narodowości okazała się trafnym rozwiązaniem bardzo trudnego problemu.

Podobnie w okresie francuskich prób nuklearnych na atolu Mururoa wrogość Australijczyków wobec imigrantów francuskich przybrała niespodziewane formy: obok sporadycznego wybijania szyb we francuskich sklepikach i piekarniach, poczęła się w australijskim społeczeństwie ujawniać niechęć do wszystkiego co francuskie, od francuskich perfum po francuskie auta. Kiedy zjawiłem się w swojej piekarence w MacKinnon by jak zwykle kupić french stick , młody sprzedawca oznajmił mi, że od dziś nie ma już żadnych french sticks . To ja w takim razie poproszę baguette - odparłem. Proszę uprzejmie - usłyszałem po drugiej stronie lady. Jak można zauważyć na tych przykładach, są sfery w mentalności ludzi, do których nowoprzybyli muszą się dostosować i przyzwyczaić, bo żadne dekrety tu nie pomogą.

Ruchów migracyjnych ludności nie można, nie da się zatrzymać, ale można je kontrolować. Kraj imigracyjny powinien mieć prawo wyboru imigranta. Nie można akceptować ślepo wszystkich imigrantów. Trzeba brać pod uwagę cztery czynniki: liczbę imigrantów w proporcji to ludności kraju osiedlenia, kompatybilność kultury, znajomość języka miejscowego, oraz przydatność zawodową. Mój australijski przyjaciel-prawnik, osoba wyważona i o umiarkowanych poglądach, na widok masowej imigracji z krajów Azji i Bliskiego Wschodu wyraził dokładnie taki pogląd: to jest kwestia liczby i proporcji, bo już nawet teraz 40% populacji Australii urodziła się za morzami. Inny przykład nauczyciel z Pragi czeskiej, dorabiający w przemyśle turystycznym, niechętnie widzi w swoim małym kraju Hindusów, a już szczególnie w tzw. biznesie, bo są - jego zadniem - zbyt zarozumiali i aroganccy. Na moje pytanie, a Niemcy?, otrzymałem dość krótką odpowiedź: Němcy vždy tady byly, toto mě neva di. To może brzmieć szokująco dla Polaka, ale słowiańskość Czechów poddawana była przez niemal cztery wieki silnej germańskiej obróbce, stąd Niemców Czesi znają i wiedzą jak z nimi postępować, czyli s Němc em můžese žít. Natomiast pewien znany mi mechanik samochodowy z Ostrawy, żyjący 35 lat w Australii, skontastował - s temy kurvami Angličanami se ne da žít, dając w ten sposób wyraz swej frustracji - mentalność anglosaska i czeska do siebie nijak nie przystają.

Przykłady można byłoby naturalnie mnożyć: sami Niemcy, którzy dawniej potrzebowali Turków do czarnej roboty, już dziś nie chcą ani ich, ani ich religii, ani też ich muzułmańskich współwyznawców z innych krajów. Tak naprawdę to nie chcą nikogo, choć zawsze poprawna politycznie Deutsche Welle głosi inaczej. Do fiaska muli-kulti przyznała się przecież niedawno pani kanclerz Angela Merkel, i trudno się dziwić gdyż wiele jest już miejsc w Niemczech, gdzie Niemiec może czuć się jak cudzoziemiec we własnym kraju, a w narodzie tym przecież coś pozostało z nazistowskiego marzenia o czystości rasy. Podobnie jest we Francji, Hiszpanii, Włoszech czy Wielkiej Brytanii, gdzie buta post-kolonialna jest ciągle wyrazista. To stąd właśnie biorą się wypowiedzi typu angielskiego "proper countries" i "Poles go home", niemieckiego "Polnische Wirtschaft" czy francuskiego "Polska miała szansę siedzieć cicho".

Jednakże to Polska właśnie jest tym krajem, gdzie problemy natury zachodnio-europejskiej praktycznie nie istnieją. Tym bardziej może dziwić, że to właśnie zachodnia Unia Europejska na siłę chce Polsce sprzedać swój pogański model społeczny doskonale wiedząc, że jest on w praktyce niewydolny. Polacy są jednym z ostatnich narodów w Europie, który nie tylko jest świadom swych chrzescijańskich korzeni, ale i je pielęgnuje, drażniąc przy tym czynniki "reformatorskie" w Brukseli i inych zachodnich stolicach. Polska, jakby nie było, jest to kraj w co najmniej w 98% katolicki, zamieszkały głównie przez Polaków, choć i tu zachodzą szybko zmiany, a autochtoni, czyli Polacy dowiadują się o wszystkim po czasie. Tak naprawdę nie jest dokładnie wiadomo, ilu Polaków nadal mieszka w Polsce, i ile pozostało Polski w Polsce.

Dlaczego Polska miałaby się godzić na jakiś obcy model wielokulturowości, który jest całkiem sztucznie, i pod naciskiem Unii Europejskiej, plantowany. Z doświadczenia historycznego narodu polskiego wynika, że może być mowa tylko o kulturze dominującej oraz grup etnicznych z którymi Polaków lączyła wspólnota interesów oraz historyczne doświadczenie - Litwinów, Ukraińców, Białorusinów, Niemców, a w małym stopniu także Żydów. I Rzeczpospolita była chyba najlepszym przykładem udanego współistnienia wielu narodów w jednym państwie, ale w której Polacy pozostali grupą kulturowo wiodącą. Imperialne ambicje naszych sąsiadów rozbiły ten pokojowo ewoluujący związek trzech głównych narodów wspóltworzących Rzeczpospolitą. Spuścizną zaborów był nacjonalizm ukraiński, który znalazł kulminację w rzeziach Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Ukraińscy nacjonaliści stanowczo odmówili mieszkania z jakąkolwiek nacją. Zwyciężył koncept Ukrainy czystej jak szklanka wody. Można by sobie zadać pytanie: po co Polakom wielokulturowość, jeśli układy poczdamsko-jałtańskie wykroiły z wielonarodowej Rzeczpospolitej państwo jednej nacji zamieszkałej w tzw. granicach etnicznych. Dlaczego teraz mają oni ulegać presjom unijnym, i na mocno już okrojonym obszarze narodowym, godzić się na przyjmowanie przybyszów, z którymi Polacy nie mają żadnego doświadczenia współżycia. Na przykład, żaden Żyd z Ameryki nie zastąpi polskiego Żyda, który został zamordowany przez Niemców, bo to jakby nie było był polski obywatel, na tej ziemi wyrosły, tu wychowany. Polska była przez wieki krajem imigracyjnym dla Żydów, a emigracja do Palestyny miała dopiero miejsce w czasach zaborów, i była dziełem polityki zaborców. Na tym tle XIX-wieczny eksperyment rosyjski z osiedleniem 700 000 Żydów, tzw. Litwaków, był celowym zabiegiem państwa rosyjskiego mającym na celu rozbicie społeczeństwa, które w bardzo wysokim stopniu było dobrze zintegrowane, pomimo różnic religinych i etnicznych. Było to działanie o ostrzu wybitnie anty-polskim, dokonanym po to by móc społeczeństwo podzielić. Podzielonym i skłóconym społeczeństwem łatwiej jest rządzić, łatwiej jest też je spacyfikować. Czy po czystkach etnicznych na Bałkanach, gdzie pobratycze narody jugosławiańskie urządziły sobie krwawą łaźnię, Polacy mają ślepo godzić się na model wielokulturowego państwa, gdzie proporcja będzie się ciągle zmieniać na ich niekorzyść wskutek zgonów będących rezultatem mizernego stanu służb ochrony zdrowia, starzenia się społeczeństwa, demontażu tradycyjnego modelu rodziny pod naporem genderyzmu i polityki anty-rodzinnej, oraz emigracji zarobkowej. Ubytki ludności polskiej będą metodami EU uzupełniane imigracją z USA, Izraela, krajów muzułmańskich oraz byłego Związku Sowieckiego.

Zjawisko z którym dziś Polacy muszą się zmagać jest de facto demontażem Polski i narodu polskiego, bo jeśli przedmiotem ataków pochodzących od rządu, UE i mediów jest to wszystko co Polaków integruje - kościół katolicki, tradycyjna rodzina, historia, mentalność, patriotyzm - to cóż to jest jeśli nie demontaż? Ma taki "program" wszelkie dane ku temu by być odbieranym przez społeczeństwo jako plan iście diabelski, bo przecież niespełna ćwierć wieku temu naród polski uwolnił się od totalitaryzmu sowieckiego, a w czasie okupacji niemieckiej i wojny stracił 6 milionów swych obywateli, nie wliczając utraty obywateli narodowości ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej zamieszkałych dziś na ziemiach utraconych. Okupanci używali co prawda drastyczniejszych środków, ale cel był podobny - umniejszenie lub likwdacja Polski.

Czy jest rozwiązanie? Jest! Odzyskać głosem polskiej większości suwerenność i niepodległość rządu w Warszawie, uszczelnić granice jak to już zrobiła Dania, zaostrzyć kryteria imigracyjne, deportować osoby przebywające w Polsce nielegalnie.

Ważnym krokiem, natychmiast po wyborach, powinna być re-neogacjacja warunków członkowskich w Unii Europejskiej oraz tworzenie unii lokalnej np. z Węgrami. W tym samym czasie należałoby utrzymać imigrację osób obcego pochodzenia z kapitałem i przydatnym Polsce kwalifikacjami na minimalnym poziomie, ale i tu każde podanie powinno by być rozpatrywane indiwidualnie i z wykorzystaniem informacji pochodzących od polskiego wywiadu: jeśli takie byłyby dostępne. Każdy cudzoziemiec starający się o obywatelstwo powinien wykazać się znajomością języka polskiego conajmniej w stopniu podstawowym, oraz powinien zdać egzamin z historii i mentalności Polaków. Po osiedleniu osoby obcego pochodzenia, włącznie z tymi którzy pozostają w związkach z Polką/Polakiem, powinny być zobowiązane do uczęszczania na kursy integracyjne.

Głównym celem polskiego państwa powinna być re-emigracja i repatriacja Polaków, z Zachodu i Wschodu. Aby to urzeczywistnić należy stworzyć odpowiednie warunki prawno-finansowe poprzedzone odpowiednią kampanią propagandową. Całościowy program powinien być ukierunkowany na dynamizację najbardziej niedoinwestowanych miast, miasteczek i wsi, ze szczególnym uwzglednieniem tych położonych na północy i zachodzie Polski. Całemu przedsięwzięciu powinien towarzyszyć pewien rozmach, poparty odpowiednim planem relokacyjnym, który wprowadziłby odpowiednie korekty poprawiąjace stan estetyczny miejscowości. Dla dobra lokalnej społeczności oraz nowoprzybyłych powinna powstać w kraju sieć placówek kulturalno-oświatowych mających za cel integrację tej społeczności w jedno ciało. Repatrianci powinni mieć świadomść, że są krajowi potrzebni. Niektóre miejscowości powinny zostać re-lokowane na modłę osadnictwa holenderskiego, a to po to by skorygować zaniedbania wynikające z komunistycznego gospodarowania, oraz wprowadzić więcej polskich akcentów tam gdzie dominuje niemiecka zabudowa. Ciekawe działania można zauważyć w prywatnych posiadłościach księcia Walii. Karola.

Osoby dysponujące kapitałem inwestycyjnym zdolnym do stworzenia miejsc pracy powinny otrzymać specjalny pakiet osiedleńczy przyznający im liczne ulgi. Istotnym punktem w takim pakiecie powinien być niski podatek rzędu 5% na okres 10 lat od daty osiedlenia. Rząd powinien zwolnić się z "obowiązku" okradania własnego narodu, i pozwolić się Polakom bogacić. Powinny być tworzone specjalne strefy wolnego handlu na terenach gospodarczo podupadłych, w małych miasteczkach i terenach po-PGR, szczególnie na tzw. ściane wschodniej, lubuskiem i na Pomorzu Zachodnim, a to w celu podniesienia poziomu cywilizacyjnego tych ziem.

Wszytko jest jeszcze możliwe. Wielokultorowość jest eksperymentem, który do tej pory, i w wielu częściach świata, poniósł klęskę, idźmy więc własną drogą. Róbmy swoje!!!.

Zygmunt Jasłowski

03.09.2013r.
RODAKpress

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet