A w Polsce wszystko się rozmyło... - Adam Kruczek  

 

 

 

 

 

 


A w Polsce wszystko się rozmyło...

Z dr. Józefem Szaniawskim, wykładowcą Wyższej Szkoły Kultury Społecznej i Medialnej w Toruniu, ostatnim więźniem politycznym PRL, rozmawia Adam Kruczek

Pamięta Pan, co Pan robił 4 czerwca 1989 r., podobno wtedy - jak to ujęła Joanna Szczepkowska - skończył się w Polsce komunizm?
- Dla mnie to był dzień jak każdy. O godzinie 5.40 pobudka, 6.00 - apel, 6.30 - śniadanie, 12.00 - obiad, 13.00-13.40 spacer, 17.30 - kolacja. W ciągu tego dnia, tak jak każdego innego w więzieniu, zrobiłem ok. 2 tys. pompek i przysiadów, napisałem fragment swojej książki. Był to też kolejny dzień mojej diety jarskiej, gdyż przez prawie cztery lata, gdy siedziałem w więzieniu w Barczewie, nie dostawałem mięsa, tłuszczu, cukru, tylko na okrągło: kasza, kluski, kapusta, groch itp.

A wybory? Przecież wtedy odbyło się słynne głosowanie, czczone obecnie jako proklamacja zwycięstwa nad komunizmem i początek niepodległości Polski. Jak Pan głosował?
- Wcale nie głosowałem. Mordercy, złodzieje i gwałciciele, którzy siedzieli razem ze mną, mieli prawo głosu, a ja nie, gdyż byłem pozbawiony praw publicznych. Siedziałem bez prawa głosu, a moi koledzy nie tylko głosowali, ale zostawali posłami, senatorami, ministrami.

Nie żałuje Pan, że ominęły Pana te wybory?
- Wolne żarty. Żałuję najbardziej tego, że 4 czerwca mój syn Filip miał już 10 lat i od pięciu lat wychowywał się bez ojca. Tego komunistom nie mogę darować do dziś, iż odebrali dziecku ojca, zniszczyli mu normalne dzieciństwo.

Ale miał Pan prawo do widzeń?
- Raz na miesiąc przysługiwało mi 60 minut widzenia. Widywałem się wtedy z moją Haliną, która przyjeżdżała z Warszawy. Ale było często tak, że gdy siedziałem w karcerze, to stała pod bramą i nawet nie wpuścili jej do środka. Widzenie odbywało się zawsze w towarzystwie funkcjonariusza bezpieki, który siedział pomiędzy nami, kontrolował każdą naszą rozmowę i z zegarkiem w ręku przerywał po upływie 60 minut. W praktyce do widzeń dochodziło mniej więcej raz na dwa miesiące.

Czy za kraty przenikały informacje o wydarzeniach w kraju?
- Z prasy dostawałem w celach reedukacyjnych "Trybunę Ludu" i "Gazetę Olsztyńską". Telewizora i radia w celi nie miałem. Był tzw. kołchoźnik, przez który z rana podawano komunikaty naczelnika więzienia, jadłospis na cały dzień i tyle. W oknie podwójna krata z blindą, żebym nie widział, co się dzieje na zewnątrz budynku. Wynikało to z faktu, że miałem tzw. podgrupę P2, co oznaczało: szczególnie niebezpieczny. Na spacerniaku, na który wyprowadzano mnie raz na dzień, miałem drut kolczasty nad głową. Byłem w pełnej izolacji.

Generał Kiszczak twierdził, że ostatnich więźniów politycznych wypuszczono na amnestię późną jesienią 1986 roku. To co Pan tam robił?
- To nie było prawdą, gdyż nie zwolniono przywódców "Solidarności Walczącej": Andrzeja Kołodzieja i Kornela Morawieckiego, siedziała też grupa studentów z Krakowa za rzekomy terroryzm. To mało znany fakt: skonstruowali oni urządzenie, które przy wykorzystaniu pewnej ilości materiału wybuchowego rozrzucało z dużą siłą i na znaczną odległość ulotki. Siedział razem ze mną w Barczewie kpt. Adam Hodysz, oficer SB, który przekazywał "Solidarności" informacje na temat działań bezpieki w Gdańsku i na Pomorzu.

Ale to Pan przesiedział najdłużej, do 22 grudnia 1989 roku.
- Tak, zwolniono mnie tego dnia z Barczewa, a do domu w Warszawie dotarłem 23 grudnia, przed samymi świętami. Cóż, ktoś musiał być tym ostatnim w strasznej liczbie kilkuset tysięcy więźniów politycznych komunizmu, którzy zapełniali więzienia od lipca 1944 roku. To był mój pech, kaprys historii - można powiedzieć.

Jak Pan to wówczas sobie tłumaczył? Przecież odbyły się wybory. O tym, że powstał rząd Tadeusza Mazowieckiego, musiała pisać i "Trybuna Ludu", mijały miesiące, a Pan ciągle siedział w więzieniu...
- Początkowo myślałem, że o mnie po prostu zapomniano. Jestem historykiem i wiedziałem, że takie rzeczy czasami się zdarzają. Tragicznie zapomnianym więźniem w XIX wieku był mjr Walerian Łukasiński, jeden z przywódców polskiej konspiracji antyrosyjskiej przed Powstaniem Listopadowym. Kompletnie zapomniany przesiedział 44 lata w rosyjskich więzieniach. Dopiero później się okazało, że wiedziano o mnie i nawet rozmawiano przy Okrągłym Stole. Padło tam stwierdzenie, że jestem osobistym więźniem gen. Kiszczaka i podlegam - podobnie jak mjr Hodysz i płk Ryszard Kukliński, na którego komuniści wydali zaoczny wyrok śmierci - jego osobistej decyzji. I to Kiszczak nie chciał mnie wypuścić.

Dlaczego tak się zawziął na Pana?
- Uznano mnie za głównego korespondenta Radia Wolna Europa w Polsce. Działałem od 1973 r., a wykryto mnie w 1985. Z tego, co pamiętam z przesłuchań i co znajduje się w materiałach IPN, wynika, że bezpieka była na mnie wściekła właśnie za to, iż się tak dobrze konspirowałem, że pod ich nosem przez 12 lat bezkarnie przekazywałem do RWE informacje o tym, co naprawdę się dzieje w Polsce i Związku Sowieckim. Dlatego tak mnie potraktowali. Naczelny prokurator chciał dla mnie 15 lat więzienia, a sąd wojskowy w tajnym procesie skazał mnie na 10 lat więzienia, 15 lat pozbawienia praw publicznych i konfiskatę mienia w całości. W akcie oskarżenia naczelny prokurator wojskowy napisał, że "godziłem w same fundamenty ustrojowe PRL-u i sojuszu Polski Ludowej ze Związkiem Radzieckim".

To naprawdę piękna rekomendacja...
- Dzisiaj jestem z tego dumny, bo jeśli to wypowiadał naczelny prokurator wojskowy, to wiem, że naprawdę zaszkodziłem temu systemowi, ale wtedy, gdy on to odczytywał na sali sądowej, byłem mocno przerażony. Uniewinnił mnie dopiero Sąd Najwyższy 4 października 1990 roku. Zapłaciłem za to straszną cenę, ale to już inna kwestia.

Może rzeczywiście zapomniano o Panu w tamtych burzliwych czasach? Czy wstawiał się ktoś za Panem?
- Moje nazwisko pojawiło się na plakatach i ulotkach, które "Solidarność Walcząca" rozklejała w Warszawie na Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Pisano: "Józef Szaniawski - uwolnić ostatniego więźnia politycznego". Podobne akcje były też w innych miastach Polski, ale nie mam dokumentacji. Wiem, że na początku 1987 r. upominał się o mnie ks. Stanisław Dziwisz po tym, jak moja żona przesłała pisany przeze mnie gryps do Watykanu. Po tej interwencji zamknęli mnie w karcerze na 22 miesiące. Siedziałem tam kompletnie sam, w celi nie było nawet okna. Podobnie było z interwencjami medialnymi zachodnich radiostacji. One mi bardziej szkodziły niż pomagały. W czasie obrad Okrągłego Stołu Adam Strzembosz - wówczas jeszcze doktor, dziś profesor - poruszył moją sprawę i uzyskał odpowiedź, że wyroki na płk. Kuklińskiego, mjr. Hodysza i na mnie są nie do podważenia.

I co, strona solidarnościowa tak po prostu przyjęła to do wiadomości?
- Właśnie tak było. Tadeusz Mazowiecki też wiedział, że za jego rządów siedzę w więzieniu, i nie widział w tym nic złego. To pokazuje, kim był w tym układzie.

Siedział Pan w więzieniu jako amerykański szpieg?
- Jako dziennikarz PAP miałem dostęp do szczególnego rodzaju informacji. PAP była instytucją wyjątkową w PRL. Ja co prawda nigdy nie należałem do PZPR i byłem w PAP w pewnym sensie outsiderem, ale miałem dostęp do tzw. tajnego ośrodka dokumentacji prasowej, gdzie było wszystko, także niektóre materiały tajne i poufne. Brałem informacje głównie na temat eksploatacji ekonomicznej Polski przez ZSRS, na temat okupacyjnych wojsk sowieckich w Polsce, manewrów wojsk Układu Warszawskiego, stanu wojennego, bezpieki i regularnie przesyłałem to do Radia Wolna Europa na różne zakonspirowane adresy. Najdłużej, cztery lata, używałem pseudonimu Zofia Piasecka. Przez kilkanaście lat bezpieka nie była w stanie mnie wykryć. Widać uznali, że bardzo im to zaszkodziło, bo zostałem skazany jako agent CIA. Sąd Najwyższy w 1990 r. uniewinnił mnie, zrehabilitował i orzekł, że oskarżenie o szpiegostwo było nieprawdą.

Sugerowano również, że był Pan peerelowskim agentem. "Gazeta Wyborcza" opublikowała rzekomo Pański list do Kiszczaka z propozycją współpracy.
- To była chyba szósta wersja tego, co mi podyktowano na Rakowieckiej, gdy byłem zagrożony karą śmierci z zarzutu o szpiegostwo. Dokładnie zbadał tę sprawę i opisał w swojej książce o RWE wydanej przez IPN Paweł Machcewicz. W czasie przesłuchań po moim aresztowaniu strasznie im zależało, żebym złożył fałszywe zeznania na temat związków z RWE kilku znanych dziennikarzy, m.in. Dariusza Fikusa i Macieja Iłowieckiego. Przynosili mi gotowe zeznania do podpisu. Mówiono, że gdy je podpiszę, to wyjdę na wolność za trzy, cztery lata. Nie podpisałem tego.

A jak w końcu bezpieka rozszyfrowała Pana współpracę z RWE?
- Do dziś nie wiadomo. Nie ma tego w teczkach, które po uznaniu mnie przez IPN za pokrzywdzonego dostałem jako jeden z pierwszych, gdyż wbrew temu, co insynuowała "Gazeta Wyborcza", nigdy nie byłem żadnym agentem ani tajnym współpracownikiem bezpieki. W tych teczkach nie ma najmniejszego śladu wyjaśniającego, jak wpadłem. Wszystko wskazuje na to, że wydał mnie ktoś z wewnątrz RWE. Ale kto - tego nie wiem do dzisiaj. W Warszawie o tym, co robiłem, nie wiedział nikt, nawet moja żona.

Dlaczego po uwolnieniu był Pan tak zwalczany przez środowisko "Gazety Wyborczej"?
- Oni mnie nienawidzili za wszystko, za moje poglądy, za to, że byłem normalnym Polakiem, kłuło ich, iż w RWE współpracowałem z największymi antykomunistami, że nie ukrywałem, co sądzę o KOR i tak dalej.

A co Pan sądził?
- Jeszcze w latach 70. pisałem, że Komitet Obrony Robotników wcale nie działał na rzecz niepodległości Polski, tylko wręcz odwrotnie. Jako pojedyncza osoba, niezwiązana z żadną grupą, zgłosiłem się do RWE w 1973 r., a więc na długo, zanim powstał KOR. Pisałem tam komentarze, w których twierdziłem, że KOR nie chodzi o niepodległość Polski, tylko o udoskonalenie socjalizmu. Pisałem do radia, kim jest Adam Michnik, Jacek Kuroń, Karol Modzelewski, Tadeusz Mazowiecki i cała ta grupa.

Ale to przecież były w RWE autorytety.
- To się dopiero okazało. Ja początkowo myślałem, że RWE to monolit. A tam też byli ludzie o różnych poglądach - mniej lub bardziej antysowieckich, antykomunistycznych. Na przykład Alina Grabowska, bardzo wpływowa w RWE, była wręcz przedstawicielką KOR. Ja współpracowałem z jej - w pewnym sensie - adwersarzami politycznymi: Józefem Ptaczkiem i Wiktorem Trościanką, którzy opowiadali się bardziej za opcją patriotyczno-niepodległościową i antysowiecką. Tymczasem KOR nie był antysowiecki.

Wracając do rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 roku. Czy powinniśmy tę datę świętować jako dzień zwycięstwa nad komunizmem?
- Jak mogę uznać ten dzień za datę zwycięstwa nad komunizmem, skoro siedziałem tego dnia w więzieniu? I to w więzieniu bez wątpienia komunistycznym. Mało tego, po tym rzekomym zwycięstwie nad komunizmem siedziałem tam jeszcze pół roku. Kto mnie wtedy więził, jak nie komuniści?

A co Pan sądzi o tej dacie, abstrahując od swoich osobistych przeżyć i doświadczeń, patrząc na to chłodnym okiem doktora historii?
- Podobnie uważam, że tego dnia komunizm w Polsce wcale się nie skończył. Formalnie państwo o nazwie PRL istniało do grudnia 1989 roku. Mazowiecki nie tylko nie był pierwszym niekomunistycznym premierem, ale był ostatnim premierem komunistycznego rządu. Był nim ze względu na swój życiorys, na nazwę państwa, którym rządził, i ze względu na to, że na tę funkcję został wykreowany nie tylko przez Geremka, Wałęsę, Michnika, Jaruzelskiego i Kiszczaka, ale także przez ambasadora Związku Sowieckiego Wiktora Browikowa. Warto podkreślić, że gdy Mazowiecki został premierem, to pierwszym gościem, jakiego przyjął, był gen. Władimir Kriuczkow, szef KGB. To on jako pierwszy przyjechał złożyć Mazowieckiemu osobiste gratulacje. To daje wiele do myślenia. W rządzie Mazowieckiego Kiszczak dostał, oprócz funkcji szefa MSW, także tekę wicepremiera, a więc patrząc obiektywnie w kategoriach hierarchii państwowej, człowiek odpowiedzialny za śmierć górników w kopalni "Wujek", szef bezpieki w strasznej dekadzie lat 80., w rządzie Mazowieckiego awansował. Podobnie Wojciech Jaruzelski - z I sekretarza KC PZPR awansował na prezydenta III RP. Takie są fakty dotyczące zwycięstwa nad komunizmem 4 czerwca, a cały ten solidarnościowy sztafaż to manipulacja służąca robieniu ludziom wody z mózgu.

Który dzień można by ewentualnie uznać za taki przełomowy moment?
- To niezwykle ważna sprawa dla naszego 40-milionowego Narodu, który od dziesięcioleci usiłował wybić się na niepodległość. Niestety, oni celowo rozmyli wszystko, co się dało, żeby na to pytanie nie było jednoznacznej odpowiedzi. Niemcy mają taki symbol - to dzień zburzenia muru berlińskiego i rozpoczęcia szturmu na kwaterę główną Stasi, zakończonego jej zdobyciem i przejęciem całego archiwum. Czesi i Słowacy mają swoją aksamitną rewolucję w Pradze i w Bratysławie, Rumuni mają dzień rozstrzelania Ceausescu, nawet Rosjanie mają taki dzień, kiedy Borys Jelcyn z czołgu na placu Czerwonym proklamował upadek komunizmu. A w Polsce jakimś dziwnym trafem wszystko się rozmyło. Nie ma takiej przełomowej daty. Powiem więcej, fakt, że premierem polskim mógł zostać Józef Oleksy, prezydentem przez dwie kadencje Aleksander Kwaśniewski, fakt, że za zbrodnie komunistyczne nikt nie został do dziś tak naprawdę ukarany, że nie wykryto sprawców morderstw politycznych lat 80., nawet w tak zdawałoby się prestiżowej dla solidarnościowej strony sprawie mordu na ks. Jerzym Popiełuszce, to wszystko sprawia, iż dzisiaj taki przełomowy dzień trudno wskazać.

Ale może taką datę należało by jednak wykreować dla podkreślenia roli Polski w obaleniu komunizmu?
- Jeżeli już mamy obchodzić taki dzień, to lepszy byłby 31 sierpnia. Choć nie do końca oddaje to istotę rzeczy, ale jakoś podkreśla moment zwycięstwa "Solidarności" nad komuną właśnie dzięki solidarności Polaków. Ale nie 4 czerwca. Przecież wybory 4 czerwca były klasycznym przykładem wyborów niedemokratycznych, gdyż ich wynik - 65 proc. dla PZPR i satelitów, i 35 proc. dla "Solidarności" - został ustalony przy Okrągłym Stole, a jak się plan za pierwszym razem nie powiódł, to zrobiono tzw. dogrywkę z wyborów. To było zaprzeczeniem demokracji. I od 20 lat wmawia się kolejnym pokoleniom Polaków, że 4 czerwca to data upadku komunizmu i pierwszy dzień wolności. Owszem, jest to ważny dzień w historii Polski zasługujący na gruntowne analizy historyczne, ale nie na żadne obchody.
Nawet ten spór o to, gdzie obchodzić to "święto" - czy w Krakowie na Wawelu, czy w Gdańsku pod Krzyżami - jest dla mnie żenujący. Przecież ani Gdańsk, ani Kraków nie były związane z tym, co wydarzyło się 4 czerwca. Te wybory związane były z Magdalenką i jeśli już, to tam powinni przenieść te obchody.

Dziękuję za rozmowę.

Wywiad ukazał się w Naszym Dzienniku 4 czerwca 2009 roku.

05.06.2010r.
Nasz Dziennik

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet