O RUCHU RODAKÓW
PRZYSTAP DO RUCHU RODAKÓW
RODAKpress - head
HOME - button

SAMOTNOŚĆ PUŁKOWNIKA - Tomasz Nowak

 

 

 

 

 

 


SAMOTNOŚĆ PUŁKOWNIKA

"Kukliński bał się, że w wyniku wojny Polska zostanie doszczętnie zniszczona. Jego zadaniem było wzmocnienie Amerykanów w interesie Polski. Z lekcji, jakiej im udzielił, korzystają do dziś." Z Dariuszem Jabłońskim, twórcą filmu "Gry wojenne", rozmawia Tomasz Nowak.

Kiedy zrodził się pomysł realizacji "Gier wojennych" - filmu o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim?
Po dużym sukcesie mojego poprzedniego filmu dokumentalnego "Fotoamator", który dostał kilkadziesiąt głównych nagród na światowych festiwalach, stacje telewizyjne w Europie pytały, co chciałbym teraz zrobić. Pomyślałem, że oto nadarza się szansa, aby opowiedzieć ludziom za granicą tę bardzo polską historię.

Jak nastawiony był do tego pomysłu pułkownik?
Pułkownik nie był zainteresowany żadnym filmem. Powiedział, że to historia go oceni i że nie chce na nią wpływać. Był więc od początku rodzajem antybohatera dla filmu..

Ale Pan nie dał za wygraną...
Przez ponad 5 lat próbowałem przekonać pułkownika, żeby wystąpił w filmie, ale on wszystkim wtedy odmawiał.

Jaką był osobą?
Uderzył mnie kontrast między tym, czego dokonał, a jego osobowością. Pułkownik był cichym, skromnym i wrażliwym człowiekiem, a przy tym bacznym obserwatorem. Czasami sprawiał też wrażenie onieśmielonego. Moje pierwsze wrażenie bardzo odbiegało od potocznych wyobrażeń o pułkowniku i to mnie niezwykle intrygowało. Któregoś dnia powiedział mi otwarcie, że jest człowiekiem wypalonym. O śmierci swoich synów mówił tak, jakby zakończyła ona jego własne życie i odebrała mu resztę pozytywnej energii. Ryszard Kukliński nie był jednak człowiekiem, który narzucałby otoczeniu swój smutek. Potrafił się uśmiechać, ale czuło się też jego przygnębienie. Miałem wrażenie, że wciąż żyje przeszłością - opowiadał o sowieckich planach strategicznych, pokazywał mi mapy i dokumenty.

Jak wyglądały przygotowania do filmu?
Czytałem wszystkie książki dotyczące Ryszarda Kuklińskiego, czytałem wszystkie dostępne dokumenty z różnych źródeł, ale przede wszystkim chciałem, aby film rozpoczął się od długiej rozmowy z pułkownikiem. W zależności od tego, co usłyszę, chciałem to konfrontować z pozostałymi świadkami wydarzeń i poznawać ich punkt widzenia. Przez sześć lat stałem w blokach startowych, zastanawiając się, w jaki sposób znaleźć klucz do jego tajemnicy.

W końcu pułkownik zgodził się na długą rozmowę przed kamerami.
Za jego zgodą 20 lutego 2004 r. miały rozpocząć się zdjęcia. Ustaliliśmy, że przez kilka dni będziemy od rana do wieczora rozmawiać przed kamerą. 8 lutego dostałem wiadomość, że pułkownik miał wylew, a 11 lutego zmarł. Postanowiłem pojechać z kamerą do jego domu - sam nie wiedziałem dokładnie, w jakim celu. Pogodziłem się z tym, że film nie powstanie. Wtedy pani Kuklińska poprosiła, abyśmy z Józefem Szaniawskim zabrali urnę z prochami pułkownika do Waszyngtonu. Tak stałem się jednym z uczestników filmu, a życie zaczęło pisać scenariusz.

Czy Pana rozmówcy byli otwarci?
Pułkownik należał do ścisłego grona Sztabu Generalnego, a więc ci, którzy go znali, to dowódcy Ludowego Wojska Polskiego i dowódcy Układu Warszawskiego. Z amerykańskiej strony miało z nim do czynienia zaledwie kilku ludzi służb specjalnych. Krąg rozmówców był więc zakreślony na granicy niemożliwości - tacy ludzie nie chcą mówić przed kamerą. Musieliśmy każdego z nich odnaleźć i przekonać. Musiałem też oczywiście doprowadzić do odtajnienia licznych dokumentów.
Rozpoczynając ten film, mogłem tylko marzyć o tym, że w 2006 roku minister Sikorski odtajni dokumenty Układu Warszawskiego - to było bardzo ważne. Mieliśmy też dużo szczęścia, odnajdując oficjalnie nieżyjących już ludzi w Rosji. Ale zdarzały się też przykre niespodzianki - włamanie do samochodu i kradzież rosyjskich materiałów czy też naświetlenie nagranych już wywiadów w Ameryce. Nie miałem nigdy poczucia osobistego zagrożenia, ale wiedziałem, jak wiele emocji budzi film o Kuklińskim - wielu ludzi nie chciało, żeby nasz film powstał. Osoba pułkownika ogniskuje w sobie najważniejsze pytania dotyczące naszej polskiej historii.

Gdzie rozpoczęła się współpraca pułkownika z CIA: w Hamburgu czy w Wietnamie?
Było to jedno z głównych pytań. Znałem oczywiście wersję pułkownika, ale rolą dokumentalisty jest szukanie potwierdzenia. Rozstrzygnięcie sprawy nawiązania współpracy miało kluczowe znaczenie. Albo, jak twierdzili polscy generałowie, z generałem Jaruzelskim na czele, pułkownik został zwerbowany za pieniądze w Wietnamie w 1967 roku, albo, jak opowiadał, w 1972 roku sam wysłał list z propozycją współpracy do amerykańskiej armii. Znalezienie tego listu rozstrzygnęłoby tę kwestię. Stukanie do drzwi CIA w tej sprawie zajęło mi cztery lata. W końcu otrzymałem przesyłkę z CIA - ta scena jest w filmie - i znajdujący się w niej list był dokładnie taki, jakim opisał go pułkownik.

Pułkownik w czasie rejsu jachtem dotarł w towarzystwie syna i kolegów oficerów do Wilhelmshaven. Tam wysłał list do Amerykanów.
Wilhelmshaven miało dla pułkownika symboliczne znaczenie. Pod koniec wojny żołnierze generała Maczka zdobyli tam bazę hitlerowskiej Kriegsmarine. Pułkownik świadomie wybrał to miejsce. Pamiętajmy też, że to Kukliński namówił sztab generalny, aby poprzez turystyczne rejsy dokonywać rozpoznania tzw. teatru działań wojennych. W rzeczywistości stanowiły one osłonę dla jego własnej operacji. Kukliński miał wielką fantazję.

Na początku nie wiedział, że współpracuje z CIA.
To prawda. Kukliński w liście proponował spotkanie z pułkownikiem armii amerykańskiej. Potwierdzili to Amerykanie, że stworzono rodzaj inscenizacji. W pierwszych rozmowach, w 1972 roku, agenci przedstawiali się jako oficerowie armii. Oprócz Waltera Langa był także "pułkownik Henry". Dopiero rok później David Forden wyjawił mu, że jest agentem CIA. Wtedy pułkownik zorientował się, z kim ma do czynienia.

Jaka była reakcja pułkownika?
Znam ją z relacji Fordena. Kukliński miał wtedy powiedzieć: "Skoro o was tak źle mówią w PRL-u, to muszą z was być nieźli ludzie." Myślę jednak, że było to dla niego wielkim zaskoczeniem, bo Kukliński chciał współpracy pomiędzy armiami.

Amerykanie od początku nie mieli wątpliwości, że pułkownik jest dla nich kluczowym źródłem informacji i sprzymierzeńcem. Dlaczego był tak ważny dla Amerykanów?
Amerykanie od początku wiedzieli, że Kukliński jest bardzo wysoko ulokowany, ale kluczowe okazały się materiały, które im przekazywał. Przy czym sam decydował, co Amerykanie powinni otrzymać - nikt nie dawał mu żadnych zleceń. Pytani przeze mnie o rolę Kuklińskiego Amerykanie odpowiadali: mapy mieliśmy z innych źródeł, a polską armię znaliśmy lepiej niż polski sztab generalny. Do takich zadań nie marnuje się ludzi klasy Kuklińskiego. Niezwykła była bowiem strategiczna wiedza Kuklińskiego, widział sprawy w bardzo szerokiej perspektywie i charakteryzował się niezwykle patriotyczną postawą. To czyniło go najlepszym sojusznikiem Amerykanów. Dał im przede wszystkim wgląd w sposób myślenia i działania sowieckich generałów.

Kukliński miał wgląd w strategiczne plany Układu Warszawskiego. Znał dyslokację wojsk i trasy ich przemarszu.
Nikt przytomny nie twierdzi, że Kukliński znał wszystkie sekrety. Ale wielu polskich oficerów potwierdziło mi, że Kukliński miał spośród nich najlepszy wgląd w radzieckie plany - był zwornikiem informacj: przez jego ręce przechodziło mnóstwo dokumentów, a resztę potrafił sobie sam dopowiedzieć. Poza tym ćwiczono warianty prawdziwych operacji.

Na ile realny był wtedy konflikt w Europie?
To zasadnicze pytanie. Polscy wojskowi twierdzą, że nikt nie chciał wojny - Rosjanie sami mieli doskonale pamiętać, jakie są jej koszta, i twierdzą, że nigdy nie mieli agresywnych planów. Ale już Chruszczow twierdził, że rywalizacja systemów musi się skończyć jednoznacznym zwycięstwem komunizmu i konfrontacja jest nieunikniona.

Słowo "obrona" praktycznie nie istniało w rosyjskich planach wojennych. Rzutowanie wojsk miało charakter ofensywny.
Naprzeciw siebie stały potężnie uzbrojone armie. Amerykanie zwracali mi też uwagę na możliwość przypadkowego wybuchu wojny. Obie strony siebie nie rozumiały i nie lubiły. Kukliński bał się, że w wyniku wojny - niezależnie, kto lub co ją wywoła - Polska zostanie doszczętnie zniszczona. Rodzi się pytanie, co myśleli ówcześni polscy dowódcy, kreśląc ofensywne plany operacyjne na zachód Europy i zakładając choćby w teorii, że na Polskę spadnie 600 ładunków nuklearnych? Nikt nie potrafił mi powiedzieć, co Polska by zyskała nawet w przypadku zwycięstwa Układu Warszawskiego.

Robili to w imieniu Moskwy...
W 1979 roku wszystkie kraje Układu Warszawskiego przyjęły statut na wypadek wojny. Dokument ten stanowił, że w wypadku konfliktu dowództwo przechodzi w ręce dowódcy Zjednoczonych Sił Zbrojnych, którym był. trzeci wiceminister obrony narodowej ZSRR.

Naszym frontem działań byłaby Dania i Hanower.
Polscy generałowie dostaliby koperty z Moskwy i musieliby wykonywać rozkazy, niezależnie od swoich chęci i poglądów. Połowa polskiej armii poszłaby w pierwszym rzucie na świetnie uzbrojone Niemcy Zachodnie i Danię - pamiętajmy, że były tam m.in. pasy min jądrowych - straty byłyby kolosalne. Druga połowa zginęłaby na terenie kraju w odwetowych nuklearnych atakach amerykańskich, próbując osłonić drugi rzut Armii Czerwonej przechodzący przez Polskę. A razem z nimi miliony Polaków-cywili.

Celem ataku byłby ten drugi rzut wojsk radzieckich poruszający się na terenie Polski.
Układ warszawski zakładał, a Amerykanie zdawali sobie z tego sprawę, że przez Polskę ruszy na zachód masa wojsk i sprzętu - milion pojazdów i dwa miliony ludzi. Nawet jeśli nie byliby dobrze wyszkoleni, to ich masa byłaby przerażająca. Szliby przez Polskę 26 wytyczonymi trasami. Amerykanie wiedzieli, że muszą ich zatrzymać. Najlepiej w miejscu powstawania zatorów - czyli na przeprawach mostowych. Cel osiągnięto by, bombardując miasta położone nad Wisłą i Odrą...

Czyli Warszawa, Kraków, Gdańsk, Wrocław...
Wszystkie główne polskie miasta poszłyby z dymem, a właściwie wyparowałyby.

Czy informacje, jakimi dysponował pułkownik Kukliński, mogły mieć wpływ na przebieg konfliktu?
Kukliński na początku wyszedł z zadziwiającą propozycją. Chciał stworzyć z kolegami grupę konspiracyjną, która w wypadku wojny sabotowałaby działania ZSRR i zablokowała mechanizm funkcjonowania Układu Warszawskiego. Warunkiem byłoby wstrzymanie się Amerykanów od kontruderzenia na Polskę. Amerykanie nie mieli jednak wątpliwości, że historia takiej konspiracyjnej grupy skończyłaby się tragicznie.
Zaproponowali więc, aby Kukliński przekazywał im informacje, które pomogą we wzmocnieniu amerykańskich wojsk konwencjonalnych - wtedy atomowy kontratak byłby już niepotrzebny. W 1997 roku Kukliński polskim prokuratorom mówił tak: "Ameryka była wtedy słaba, a słabość zwiększa zagrożenia. Przeciwnik czuje się wtedy na tyle mocny, że myśli o wykorzystaniu swej przewagi. Słaby zaś boi się i myśli o użyciu broni ostatecznej." Zadaniem Kuklińskiego, które przed sobą postawił, było wzmocnienie Amerykanów w interesie Polski.

I tak się stało - Carter i Reagan wdrożyli skuteczny program modernizacji wojsk konwencjonalnych.
Richard Pipes, doradca Reagana, i Zbigniew Brzeziński, doradca Cartera, twierdzą, że raporty Kuklińskiego miały kluczowy wpływ na zmianę amerykańskiej polityki. Przewartościowanie strategii było inspirowane przez Kuklińskiego. Agenci CIA mówili mi też, że Saddam Husejn musiał nienawidzić Kuklińskiego. To bowiem na jego, szkolonej w radzieckim stylu i przez radzieckich doradców, armii w 1991 roku sprawdzona została amerykańska doktryna wojskowa. To Kukliński przekazał im plany czołgu T-72 - amerykańskie lotnictwo wykorzystywało potem słabość górnego pancerza i rozwinęło broń niszczącą czołgi z góry. Amerykanie twierdzą, że z lekcji Kuklińskiego korzystają do dziś. Od 1982 roku Kukliński stał się doradcą Pentagonu i przez kolejne kilka lat szkolił w sekrecie najwyższych amerykańskich dowódców. Udowadniał im, że przegraliby konflikt i mówił im to prosto w oczy. Powodowało to, że zaczynali inaczej myśleć. Istniała nawet jednostka, będąca kopią wojsk radzieckich - tę jednostkę również Kukliński instruował. Kukliński był jedynym źródłem wiedzy tej rangi, który pracował potem bezpośrednio z amerykańskimi dowódcami.

Pułkownik żył przez lata w stanie najwyższego napięcia. Czy rodzina była wtajemniczona?
Pani Kuklińska twierdzi, i ja jej wierzę, że dowiedziała się o wszystkim w momencie, gdy pułkownik był bliski zdemaskowania. Trzeba pamiętać też o szoku, jaki przeżyli synowie, gdy dowiedzieli się, że ojciec jest kompletnie inną osobą, niż sądzili. Myśleli, że jest przykładnym oficerem i członkiem partii. Do tego stopnia się maskował.

Ale w końcu został zdemaskowany. Czy prawdą jest, że informacje dotarły do polskich służb ze źródeł w Watykanie?
Tak mówią ludzie z CIA i potwierdzają to polscy generałowie. Przeciek przyszedł z Rzymu. Kukliński miał świadomość, że jego informacjami dzielono się z Watykanem. To było niesamowite - w kraju przez dziesięć lat udało mu się zachować tajemnicę, a przeciek z Watykanu omal nie kosztował go życia. Ale pułkownik był już wcześniej wyczerpany. Kiedyś w liście zadał pytanie Fordenowi, ile lat może psychicznie wytrwać człowiek w takiej działalności, Forden odpowiedział, że cztery, pięć lat. Pułkownik wytrzymał dziesięć - historia zimnej wojny nie zna drugiego takiego wypadku.

Jak przebiegła ewakuacja pułkownika i jego rodziny 7 listopada 1981 roku?
Znam wszystkie szczegóły z opowieści pani Kuklinskiej i agentów CIA. Co ciekawe, w czasie śledztwa służby PRL zrekonstruowały ją w duzym przybliżeniu. Agenci z ambasady USA próbowali go podjąć wraz z rodziną z terenu Warszawy przez trzy kolejne noce. Amerykanie byli jednak przez cały czas śledzeni. Pułkownik z rodziną wychodzili oddzielnie z domu, spotykali się w umówionych punktach i czekali na ewakuację. Szef amerykańskiej placówki warszawskiej Tom Ryan był w Berlinie i miał właśnie wtedy wracać. Wraz z żoną przejechał bocznymi drogami od granicy, zaparkował samochód w Kampinosie i o określonej godzinie wjechali do Warszawy od północy. Na Woli przejęli Kuklińskich i pojechali do ambasady. Tam przeprowadzono Kuklińskich do minibusu, przykryto ich kartonowymi pudłami i samochód ruszył do Berlina Zachodniego.

Samochód na dyplomatycznych rejestracjach nie może być kontrolowany na granicy.
Wtedy jeszcze nie mógł być. W stanie wojennym już zmieniono przepisy. Ale i tak zostali zatrzymani na granicy, bo nie zgadzały się numery rejestracyjne. Przez ponad pół godziny pogranicznicy nie chcieli przepuścić samochodu. Można sobie wyobrazić, jakie to było dla wszystkich stresujące. Jazda w kucki w kartonach trwała kilkanaście godzin i emocje były straszne.

Czy Ameryka stała się dla nich drugą ojczyzną?
Nie było innej możliwości, ale z tego, co opowiadała pani Kuklińska, to nie było takie proste. Nie mówili dobrze po angielsku. Nawet w 2003 roku na Florydzie nie wyglądali na zasymilowanych, a raczej marzyli o powrocie do Polski. Byli cały czas chronieni przez amerykańskie służby. Mieli oczywiście przybraną tożsamość i do rehabilitacji pułkownika w 1997 roku właściwie nie mogli kontaktować się z Polakami. Wszystkie listy przechodziły przez ręce służb, a numer telefonu nie wskazywał na Florydę.

Czy miał amerykańskich przyjaciół?
Miał ich wśród ludzi, z którymi wcześniej współpracował. Tylko im mógł ufać, był ojcem chrzestnym ich dzieci. Wspólnie pływali łodzią. Natomiast synowie próbowali ułożyć sobie życie samodzielnie i swobodnie. Nie byli też chronieni przez amerykańskie służby.

Amerykanie w Pana filmie twierdzą, że śmierć synów była nieszczęśliwym wypadkiem.
Zaskoczyło mnie, że ludzie ci mówili bardzo otwarcie o wszystkich sprawach do momentu, kiedy pojawiała się sprawa śmierci synów. Miałem wtedy wrażenie, że natrafiłem na jakiś mur. Kamera to wychwytuje. Tak samo reagował generał Kiszczak. Nie udało mi się tej tajemnicy wyjaśnić. Nie wiem, czy komukolwiek się uda.

Pułkownik miał poczucie rozgoryczenia.
Kukliński został sam, gdy Jerzy Urban w 1986 roku zaatakował go, najpierw poprzez przeciek w "Washington Post", a potem na swoich konferencjach prasowych. Kukliński został oczerniony i zabrakło wtedy oficjalnych reakcji amerykańskich władz. Prawdopodobnie stały za tym powody polityczne. Do tej pory w pamięci części Polaków tkwi ta negatywna wersja Urbana o pułkowniku.

Uchwycił Pan też przypadkiem na terenie ambasady polskiej w Waszyngtonie program telewizyjny, którego gościem w 2004 roku był Jerzy Urban.
Po dwudziestu latach od procesu zorganizowanego przez komunistyczne władze pułkownik umiera na wygnaniu, a Jerzy Urban jest honorowym gościem polskiej telewizji. Ja stałem wtedy przed telewizorem z urną pułkownika.

Jak pułkownik postrzegał Polskę po 1989 roku?
Znam jego ocenę z końca życia. Wiem, jak bardzo był szczęśliwy, gdy przyjeżdżał do Polski. Cieszył się, że wszystko się tak bardzo zmieniło - również pod względem materialnym - pamiętajmy, że wyjechał w 1981 roku. Marzył o powrocie do Polski, chciał niezauważony chodzić po ulicach. W kwestiach politycznych raczej powstrzymywał się od ocen i wolał się nie wypowiadać. Niewątpliwie jednak nie rozumiał tego, co działo się w jego sprawie - bardzo go to bolało. Przeżywał to, że tak wielu Polaków nie rozumiało jego motywacji i wierzyło w wersję Jerzego Urbana. Był tym wszystkim wzburzony.
Znane jest też stwierdzenie generała Jaruzelskiego, że jeśli Kuklińskiego uzna się za bohatera, to będzie to oznaczało, że reszta oficerów była zdrajcami. Ale Kukliński tak się nie wypowiadał. Miał pretensje, że niektórzy z nich byli służalczy wobec Rosjan, ale nie mówił, że są zdrajcami. Oni wybrali inną drogę, ale pułkownik ich za to nie potępiał. Dziś wszyscy byli działacze komunistyczni mogą żyć w wolnej Polsce bezpiecznie - Kukliński nigdy tego nie zaznał i umarł na wygnaniu.

Dlaczego zabrakło w Pana filmie zdjęć z wizyty pułkownika w Polsce?
Kończę film w momencie śmierci synów pułkownika Kuklińskiego w roku 1994. Pułkownik kilkakrotnie powiedział mi, że od śmierci synów jego życie nie miało dla niego znaczenia. Uznałem, że w ten sposób historia została zamknięta. Pułkownik zapłacił straszliwą cenę za decyzję, którą podjął w przekonaniu, że czyni to dla Polski.
Poruszające było dla mnie przeczytanie listu Waldemara, syna pułkownika, który w 1992 roku napisał do "Polityki". Staje w nim w obronie swojego ojca i sprzeciwia się szkalowaniu jego imienia. Niebawem ginie. W ten sposób zamyka się ta historia.

Jaki był odzew na Pana film?
Film będzie wyświetlany w telewizji francusko-niemieckiej ARTE, a wiemy, że te narody nie do końca rozumieją naszą powojenną historię. To bardzo polska historia i byłem przekonany, że powinien ją opowiedzieć Polak. Książka Weisera jest bardzo bogata w szczegóły, ale chyba jednak beznamiętna. To fantastyczny opis działania wywiadu, ale zabrakło typowej dla Kuklińskiego emocji. Postać pułkownika doskonale oddaje złożoność naszej historii.
Amerykanie odebrali film jako bardzo prawdziwy i realnie oddający kwestie dotyczące strategii. Ale mówili też, że to gorzki film. Mówili, że trudno im było zaakceptować stwierdzenie, że pułkownik został sam, gdy nikt go oficjalnie nie bronił. Twierdzili, że oni zawsze byli z nim. W Polsce wiedziałem, że trafiam w oko cyklonu. Chciałem, aby film daleki był od dzisiejszej polityki, a fakty dokładnie sprawdzone. Użyłem tylko oryginalnych dokumentów. Poddawałem je krzyżowej weryfikacji. Chciałem, aby dyskusja była merytoryczna. Młodzi ludzie mówili, że film zmienił ich poglądy.

Nie dziwi Pana, że w Polsce te poglądy ciągle jeszcze trzeba zmieniać?
Cieszy mnie to, że mimo dużej rozpiętości ocen, mimo bardzo emocjonalnej i czasem brutalnej dyskusji, nikt nie podważył ani jednego faktu zawartego w filmie, nie był w stanie podważyć tej wersji wydarzeń, którą zaprezentowałem w filmie. Jeden ze znanych politologów powiedział w telewizji, że po ponad dwudziestu latach obowiązywania wersji historii według Urbana, udało mi się ją zamienić na historię opartą na prawdzie.

"Gry wojenne" poruszyły wielu młodych widzów. Czy wraz z zakończeniem prac nad serialem dokumentalnym zamyka Pan filmową opowieść o losach pułkownika?
Po tylu latach pracy nad historią pułkownika Kuklińskiego i przeczytaniu tysięcy odtajnionych przez nas dokumentów związanych ze sprawą znam tę historię jak nikt inny. Mam pełne wsparcie pani Kuklińskiej. Po realizacji filmu i serialu dokumentalnego mam obowiązek iść dalej. Zaczynam pracę nad filmem fabularnym.

A jak wyglądają festiwalowe losy Pana filmu?
Było dla mnie dużym zaskoczeniem i honorem, że "Gry wojenne", opowiadające historię polskiego pułkownika, otworzyły najważniejszy i najbardziej prestiżowy festiwal filmów dokumentalnych na świecie. W Amsterdamie pokazano 17 filmów dokumentalnych z całego świata, opowiadających najróżniejsze historie: o Chinach, Kambodży, zmianach klimatycznych. Po raz pierwszy to polski film otworzył festiwal - Amsterdam jest tym, czym Cannes dla filmów fabularnych. 19 listopada w obecności 900 gości odbyła się uroczysta premiera i reakcje były niesamowite. Film uhonorowany został wielką ilością recenzji i wywiadów o tematyce historyczno-filmowej. Niezależnie od sukcesu artystycznego, była to także duża porcja wiedzy na temat polskich losów i polskiego spojrzenia na historię ostatnich lat.

Czy Pana film może zmienić spojrzenie ludzi na Zachodzie na czasy zimnej wojny?
Nie ma takiej siły, która mogłaby zrewidować poglądy wszystkich ludzi. To przecież lata wpajania pewnej wizji historii wpłynęły na ich polityczne przekonania. Ale wierzę, że przynajmniej u pewnej części doprowadzi do zastanowienia. Natomiast z pewnością sama postać pułkownika zrobiła wielkie wrażenie. Nie mieli pojęcia o tej historii, ale przejął ich idealizm i odwaga pułkownika, o których świadczą materiały zgromadzone w filmie.. Kukliński próbował samotnie wpłynąć na losy świata, narażając siebie i swą rodzinę na wielkie niebezpieczeństwo. Cieszę się, że dotarliśmy z naszą opowieścią do zachodniego widza, bo po śmieci pułkownika wydawało się, że nie będzie to proste. Mamy już oficjalnego agenta sprzedaży ze Szwajcarii. Otrzymał kilkadziesiąt zapytań od stacji telewizyjnych z całego świata - nawet z Japonii. Okazało się, że zgoda pułkownika na ten film, której mi udzielił po latach przekonywania, była początkiem lawiny.

Wiem, że pracuje Pan nad kolejnym filmem fabularnym...
Prace nad filmem, opowiadającym o Robercie Dziekańskim - polskim emigrancie, który zginął na lotnisku w Vancouver - są już bardzo zaawansowane. Ta sprawa bardzo mnie poruszyła, chcę zrobić ostry społeczny film o tym, co się zmieniło na świecie po 11 września. Lotniska kojarzyły się nam kiedyś z bramą do wolności - dziś to miejsca podejrzliwości i wręcz nienawiści do obcych.
Mamy porozumienie z matką pana Dziekańskiego. Scenariusz został już ukończony, pieniądze przyznał Polski Instytut Sztuki Filmowej. Współpracujemy również z kanadyjskim partnerem i myślę, że na wiosnę uda się nam rozpocząć zdjęcia. Problem w tym, że Vancouver jest miejscem olimpiady i obawiam się, czy wpuszczą nas na to lotnisko. Jeśli nie zgodzą się władze kanadyjskie, to nakręcę ten film na dowolnym lotnisku. Myślę, że jest to jedna z tych poruszających historii, która zainteresuje nie tylko Polaków.

28.12.2009r.
Niezależna.pl

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet
NASZE DROGI - button AKTUALNOŒCI W RR NAPISZ DO NAS