"Sołdatokraci" - Leszek Pietrzak  
 


"Sołdatokraci"

Był ciężki pochmurny dzień. Taki sam o jak ten, o którym Sergiusz Piasecki napisał przed laty, że był taki "jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka angielskiego ministra...". Przed oblicze Komisji Weryfikacyjnej przy ul. Koszykowej 82 przybył pułkownik P. pragnący wysłuchania niczym spragniony wędrowiec wody na pustyni. Jednak od pierwszej chwili jego przybycia dało się zauważyć, coś niezwykłego, coś, co było znacznie silniejsze od zwyczajnej tęsknoty za sfinalizowaniem procesu własnej weryfikacji. Można było odnieść wrażenie, że pewność siebie, jaką zademonstrował ów oficer, każe mu niechybnie samemu przystąpić do weryfikowania czteroosobowego zespołu roboczego Komisji Weryfikacyjnej. Owa pewność siebie wyrażała się w mowie, zachowaniu, gestach a nawet w wyglądzie zewnętrznym. Szczególną uwagę członków komisji zwrócił noszony przez oficera sygnet z godłem WSI, rozmiarów nie mniejszych niż sygnety rodowe królów i książąt polskich. Był to pierwszy zewnętrzny znak, że w istocie członkowie Komisji Weryfikacyjnej mają do czynienia z "arystokracją WSI" (choć zapewne bardziej stosownym słowem byłby tu neologizm odsyłający do przeszłości rozmówcy - "sołdatokracja").

Przebrnąwszy przez gąszcz niezbędnych formalności, weryfikatorzy zaczęli prowadzić wysłuchanie przybyłego "oficera-arystokraty" zadając mu zgodnie z obowiązującą procedurą szczegółowe pytania odnośnie przebiegu jego służby. Jednak w miarę rozwoju sytuacji wysłuchanie to, coraz bardziej przeradzało się w monolog ogniskujący coraz większe emocje. Sołdatokrata kwestionował dosłownie wszystko - począwszy od przepisów regulujących działanie Komisji, po zasadność zasiadywania w niej poszczególnych jej członków oraz ich ustawowe kompetencje. Gdy poruszono kwestię działań sprzecznych z prawem lub łamiących prawo, "oficer-arystokrata" wyraźnie poirytowany, gromkim głosem wyraził swoje stanowcze oburzenie. Bo czym jest prawo?. Jakiś wewnętrzny głos zdawał się mówić: "prawo w tym kraju, to my - oficerowie WSI". Wnet na stół komisji posypały się rzucone przez sołdatokratę sterty różnorakich dyplomów, zaświadczeń, okolicznościowych podziękowań, różnych wersji własnego życiorysu i pism do wysokich urzędów, apelujących o powagę i rozsądek w sprawach WSI. Wszystko to było wspierane pełnym superlatywów komentarzem o własnych zaletach. Monolog sołdatokraty trwał długo. Znacznie dłużej niż opowieści "prostego ludu WSI", który podczas wysłuchań przez Komisję Weryfikacyjną zachowywał się niekiedy jak średniowieczni katarzy na widok legata papieskiego.

Spotkanie to było dla czterech członków Komisji Weryfikacyjnej niemal mistycznym doświadczeniem, pozwalającym zbliżyć się chociaż na chwilę do tajemniczego świata arystokracji WSI. Świata niedostępnego dla przeciętnego śmiertelnika w III Rzeczypospolitej i jakże "fascynującego". Prawda o tym świecie jest jednak znacznie mniej fascynująca.

Dzieciństwo i młodość

Większość "oficerów-arystokratów" WSI urodziła się w przysłowiowej Komborni, skąd podobnie jak profesor UJ Stanisław Pigoń wyruszyła w świat. Ich rodzicami zazwyczaj byli w prostej linii potomkowie Boryny, posiadający pragmatyczny stosunek do codziennego życia. Sołdatokraci nie wychowywali się zatem wśród książek i nie mieli nawet najmniejszej szansy na pobieranie prywatnych lekcji i młodzieńcze korzystanie z uciech tego świata. Ich rodziciele wpoili im kardynalne przekonanie o konieczności oderwania się od miejsca urodzenia i to za wszelką cenę. Stało się ono siłą napędową ich życia, zwłaszcza wtedy gdy zaczęli dokonywać pierwszych poważnych wyborów. Owo doświadczenie ubóstwa w dzieciństwie i młodości będzie na tyle silne, że wykształci w przyszłych sołdatokratach zapobiegliwość w stopniu niespotykanym u wielu ich rówieśników. Wykorzystają każdą szansę na zdobycie "tytułów i bogactwa" kosztem innych.

Edukacja

"Arystokraci" WSI swoją drogę życiową wybrali w dzieciństwie. Ich wybór to mundur, który podobnie jak sutanna wiejskiego proboszcza w kręgu kulturowym, w jakim się urodzili - był dowodem nobilitacji społecznej. Zazwyczaj ich edukacja przebiegała dwutorowo: na poziomie cywilnym i stricte wojskowym. Po ukończeniu szkoły podstawowej kontynuowali dalszą naukę w szkołach zawodowych, by w wieku 19 lat ochoczo podjąć zasadniczą służbę w Ludowym Wojsku Polskim. Jednak zasadnicza służba wojskowa była okresem niezmiernie ważnym w ich drodze życiowej. W jej trakcie robili wszystko, aby w oczach przełożonych wyróżnić się swoim ideologicznym zaangażowaniem. Pomimo katolickiej tradycji, w której wyrośli, bez zahamowań deklarowali materialistyczny światopogląd i nawoływali swoich kolegów do poparcia jedynie słusznej drogi swojej socjalistycznej ojczyzny. Chcieli jej wiernie służyć. Wszystko po to, aby zyskać cenny kapitał polityczny i przykryć swoje braki w wykształceniu. Wszak ich wczesna edukacja była czołganiem się przez gęstwinę i nie wróżyła lepszego życia, o jakim mówiono im w domu. Gdy wreszcie po dwóch latach zdecydowali się zostać w wojsku, byli cenionymi kapralami, zwłaszcza w pracy ideowo-politycznej z tzw. młodym wojskiem. Zdobywali wieczorowe matury wojskowe by dostać się do szkoły oficerskiej i uwieńczyć edukację tytułem inżyniera podporucznika. Ich kariery w WSI poprzedzał z reguły kurs oficerski w ramach wojskowej służby zagranicznej, bądź różnej mutacji kursy operacyjne w Janówku i innych ośrodkach szkoleniowych PRL-owskich służb wojskowych. Równolegle uzupełniali cywilne wykształcenie, kontynuując różnego rodzaju studia zaoczne, zazwyczaj w zakresie pedagogiki. Jednak tylko wybrańcy o odpowiednich resortowych koneksjach, mogli liczyć na kierunkową edukację w ZSRR trwającą zazwyczaj od kilku do kilkunastu miesięcy. Aby wyjechać do ZSRR, potrzebne było również niezbędne zaufanie ideologiczne dowództwa. Ich dotychczasowe polityczne zaangażowanie okazywało się tutaj na wagę złota. Już niebawem nauka w ZSRR okaże się najbardziej procentującym okresem w ich studiach.

W międzyczasie nie zaniedbywali nauki języków obcych, w tym szczególnie rosyjskiego. Podczas służby w formacjach specjalnych głęboko wpojono im znaczenie bycia poliglotą. W tym zakresie mieli zawsze przygotowane legendy, na każdą okoliczność służbową. Historia jednego pułkownika, który jesienią 2006r. stanął przed obliczem Komisji Weryfikacyjnej stała się tego żywym przykładem. Ten szlachetny "arystokrata" w peruce, spontanicznie pochwalił się przed Komisją Weryfikacyjną posiadaną znajomością prawie wszystkich języków narodów byłej Jugosławii, w tym słoweńskiego, serbskiego, chorwackiego!!

Gdy po roku 1989r. zmienił się ustrój ojczyzny której wiernie służyli, sołdatokaci za wszelką cenę rwali się na różne kursy w krajach jeszcze do niedawna wrogiego NATO. Wszędzie, gdzie ich kierowano, starali się wypraszać okolicznościowe dyplomy, certyfikaty, mające podkreślać wartość ich wojskowej edukacji. Przez wiele lat udało im się zebrać tego niemało.

Kariera w WSI

Korzenie ich późniejszych karier w WSI sięgają faktycznie drugiej połowy lat 70-tych. Po ukończeniu kursów operacyjnych rozpoczęli praktykę w jednostkach podległych Zarządowi II Sztabu Generalnego lub w kontrwywiadzie WSW. W latach 1982-1990 zostali wytypowani na kursy operacyjne w ZSRR. Kurs w Akademii Dyplomatycznej w Moskwie, kurs operacyjny organizowany przez GRU czy inne kursy operacyjne w ZSRR były dla ówczesnych służb wojskowych czymś porównywalnym z przedwojennymimi studiami w paryskiej Ecole Supereiure de Guerre. Krótko mówiąc, radzieckie kursy dawały polskim absolwentom pewność, że wylądują na ważnej placówce zagranicznej, bądź obejmą w przyszłości lukratywne funkcje dowódcze w polskich służbach i tylko jakieś złe zrządzenie losu, może im w tym przeszkodzić. Po powrocie z radzieckich szkoleń, w przeciągu najbliższych dwóch lat udało im się zaliczyć staż w jednym z attachatów w krajach NATO, bądź innych krajach liczących się w relacjach pomiędzy światem socjalistycznym a kapitalistycznym. Tam zdobywali pierwsze szlify w pracy wywiadowczej, zbierając informacje o "wrogich" armiach NATO. Tam również zaczęli utrwalać i nawiązywać nowe przyjaźnie z radzieckimi towarzyszami. Gdy wracali do kraju obejmowali funkcje kierownicze na różnym poziomie struktur służbowych Zarządu II i kontrwywiadu WSW, znacznie wyprzedzając innych swoich kolegów, z którymi rozpoczynali razem karierę w służbach wojskowych.

W 1989r. sytuacja w PRL zaczęła się radykalnie zmieniać. Komunistyczny establishment musiał podzielić się władzą z opozycją. W oczy oficerów służb specjalnych zaczęło zaglądać widmo politycznego sieroctwa. Gdy w 1991r. z Zarządu II SG i z Kontrwywiadu WSW utworzone zostały nowe Wojskowe Służby Informacyjne, sołdatokraci odzyskali jednak wiarę w przyszłość. Uwierzyli, że nowe służby mogą stać się politycznym Combo w III Rzeczypospolitej, niezależnym samorządnym i suwerennym podobnie jak NSZZ Solidarność. Absolwenci sowieckich uczelni przejmowali władzę na wszystkich szczeblach nowych służb. Niewiele było stanowisk kierowniczych w WSI, które trafiłyby w ręce przypadkowych oficerów. De facto dopiero wówczas stali się "prawdziwą arystokracją" nowych służb. Arystokracją która panuje, rządzi i wychowuje prosty "lud WSI". Taką arystokracją, która sama podejmuje decyzje o tym, gdzie, kiedy i kto pojedzie na placówkę, kto i gdzie obejmie ważną funkcję w służbie. Arystokracją, która sama ustala, co jest interesujące dla służb wojskowych i sama decyduje, jak ustawić ster WSI w czasie zmieniającej się pogody politycznej w kraju.

Przynależność do nowej wojskowej arystokracji stawiała również wiele innych wyzwań. Nakazywała dbałość o własny stan, a więc precyzyjne określenie kryteriów doboru nowych "arystokratów" w WSI. Wyjazdy na kursy w ZSRR skończyły się w 1991r. wraz z upadkiem ZSRR. Sołdatokraci musieli się liczyć z nowymi realiami. W WSI nie każdy mógł zostać arystokratą. Mogli nimi zostać jedynie ci, którzy zostali zaakceptowani przez sołdatokratów i którzy przejmowali obowiązujące reguły myślenia i działania. Jednym z wyróżników przynależności było traktowanie własnej klasy jak swoistego bractwa, które posiada niedostępną ogółowi wiedzę tajemną. Na członkach bractwa spoczywał obowiązek wspierania się nawzajem. Łączyło ich przekonanie, że światem można manipulować pozostając niezauważonym w ukryciu. Ten specyficzny rodzaj myślenia był dodatkowo wzmacniany bardzo wyrazistym stosunkiem do obowiązującego prawa. Głębokie przeświadczenie o wyższości działań operacyjnych nad innymi, skutkowało bowiem instrumentalnym traktowaniem prawa i uznaniem, że jest ono nieprzydatne w życiu codziennym WSI.

Peerelowska sołdatokracja otrzymywała w III Rzeczypospolitej szlify pułkownikowskie i generalskie. Decydowała o obsadach attachatów, misji wojskowych, delegowała własnych ludzi do misji inspekcyjnych ONZ. Najbardziej wszakże zależało jej na tym, aby znaleźć się w kręgach dowódczych NATO. Od 1994r. Polska musiała wysyłać swoich przedstawicieli w ramach programu "Partnerstwo dla pokoju" do Mons, Brukseli i innych ośrodków NATO-wskiego dowodzenia. Reprezentowanie polskiej armii w gremiach dowódczych NATO zdejmowało z nich odium wcześniejszej działalności wywiadowczej na rzecz Układu Warszawskiego i legitymizowało sołdatokratyczne życiorysy. Nie ważne było, że w ocenach wielu przedstawicieli zachodnich służb wywiadowczych nadal postrzegano polskich oficerów jako agentów Układu Warszawskiego. Najważniejsze było znaleźć się w centrach dowódczych jeszcze do niedawna wrogiego dla nich NATO. Historia jaka przydarzyła się pewnemu wysokiemu stopniem oficerowi mogłaby mieć wymowę symbolu. W 1999r. do Mons skierowano Generała I. Miał on reprezentować Polskie Siły Zbrojne, pomimo iż w latach 80-tych prowadził działalność szpiegowską przeciwko Stanom Zjednoczonym. Mimo zastrzeżeń sojuszników, prezydent Aleksaner Kwaśniewski udzielił mu wsparcia i ów były sołdatokrata objął pełnioną kadencyjnie funkcję szefa Partner Coordination Cell (PCC). Przeszłość okazała się nieważna; w końcu dawna i nowa działalność generała koncentrowała się wokół NATO.

Biznes WSI

Tak jak każda arystokracja, elity WSI pilnowały porządku. Po to, by niższe stany, czyli plebs (żołnierze do porucznika) i gentry (oficerowie od porucznika do majora) nie były nosicielami fermentów w służbie. Krótko mówiąc, należało włączyć wszystkich, do organizowanych przez dawnych sołdatokratów przedsięwzięć operacyjnych. A operacje te obejmowały szerokie spectrum zagadnień, od spraw energetycznych i paliwowych poczynając, na oświatowych kończąc. Korzyści materialne mogły przynieść handel bronią, inwestycje giełdowe i para-bankowe, zabezpieczenie resortu zdrowia, rynku usług tele-informatycznych, ochroniarskich i szereg innych spraw. Wszystkie tego typu działania zgodnie prawami rynku - kalkulowane były zasadą zysku. Chodziło przecież o zdobycie majątku w różnej postaci i jego sensowne zabezpieczenie. Bo cóż to za arystokracja, która nie posiada majątku. W istocie było to dalekowzroczne myślenie, nie pozbawione głębokiej refleksji nad przyszłością.

Elity WSI zajmowały się ponadto wszystkimi, którzy jej zagrażali. Słusznie zakładano, że w dzisiejszym biznesie i nie tylko biznesie, mamy do czynienia z grupami profesjonalnymi. Chodziło głównie o grupy interesu w poszczególnych sektorach gospodarczych, grupy polityczne - najczęściej z prawej strony sceny politycznej, ale nie tylko, także o różnego rodzaju komisje mające coś zbadać lub zamierzające z założenia coś wyjaśnić (takie jak otaczana szczególnymi względami Sejmowa Komisja d/s Służb Specjalnych). Ale "arystokracja WSI" walczyła nie tylko z grupami profesjonalnymi. Zwalczała również poszczególne jednostki utrudniające jej normalne funkcjonowanie. Byli wśród nich politycy, szefowie resortu obrony narodowej, dziennikarze, polityczni narwańcy chcący reformować WSI oraz wszyscy ci, którzy publicznie domagali się rozliczenia WSI z ich działalności. To zwalczanie wroga niczym Minc-owska walka z prywatnym handlem stało się obowiązkiem służb i sprawiało, że na przestrzeni lat 90-tych utworzona z komunistycznej sołdatokracji "arystokracja WSI" stała się klasą wewnętrznie skonsolidowaną; klasą, która wie, "o co walczy i do czego zmierza".

Życie codzienne

Dzień "arystokraty WSI" w centrali firmy w Warszawie zaczynał się od służbowych narad najpierw w gronie samych sołdatokratów. Pierwszym tematem codziennych debat była bieżąca sytuacja społeczno-polityczna w kontekście wynikających z niej zagrożeń dla służby. Z tematem tym związane były rozważania o możliwych przeciw-działaniach WSI. Drugim tematem były sprawy związane z potencjalnymi kierunkami zainteresowań firmy. Te poranne debaty wyznaczały całego dnia. Wtedy bowiem definiowano strategiczne kierunki działania "firmy". Oczywiście wszystko należało wypełnić konkretną treścią, czyli zaplanować konkretne sprawy operacyjne. Ale to działo się już później, w toku dalszych narad z udziałem oficerów niższego szczebla. Dopiero tam zapadały decyzje o opracowaniu koncepcji roboczej danej sprawy operacyjnej w odniesieniu do konkretnego tematu zainteresowań, jakie zdecydowała się podjąć "firma".

Mnóstwo czasu zajmowała analiza bieżących informacji, jakie pozyskiwała WSI. Niemało czasu poświęcano także analizie już prowadzonych spraw operacyjnych. Sprawy te miały różne kategorie ważności. O ich randze decydowało to, kto je nadzorował. Prawie zawsze istniała określona grupa spraw operacyjnych, które nadzorował sam "szef arystokracji" - Generał Marek. Bo jeśli przykładowo przedmiotem sprawy operacyjnej była opieka WSI nad Sejmową Komisją d/s Służb Specjalnych, usiłującą wyjaśnić np. niecodzienne przypadki łamania embarga w handlu bronią przez polskich kontrahentów z tej branży, to ranga sprawy była wysoka, albowiem i zagrożenie dla WSI było poważne. W zasadzie dzień codzienny "arystokracji" mijał na dyskusjach i naradach, najpierw w gronie własnym, potem na szczeblu zarządów, oddziałów, wydziałów.

Nie zaniedbywano też pracy oświatowo-wychowawczej z niższymi klasami społecznymi WSI. Była to typowa robota w nadbudowie. Nie unikał jej nawet sam szef, wspomniany generał Marek. To on jesienią 2005r. osobiście wizytując poszczególne komórki w Centrali, wygłaszał pogadanki dla "prostego ludu WSI", mające ukształtować właściwy stosunek do obrzydliwej propagandy prasowej szkalującej dobre imię WSI.

Zasadniczym jednak celem ciężkiej pracy "arystokracji WSI", był zgodnie z prawami ekonomii pieniądz. Dlatego tak niezmiernie ważne w WSI było planowanie operacji, które mogły dostarczyć firmie pozabudżetowych funduszy, na rzecz - jak to ujmowano - "zabezpieczenia interesów obronnych"; ma się rozumieć - nie interesów państwa, tylko firmy. Pozyskiwanie funduszy miało miejsce w różnych sektorach, w szczególności jednak w sektorze zbrojeniowym. Jak świat światem, zawsze bowiem handlowano orężem. Transakcje zbrojeniowe, (czyli tzw. obrót specjalny), stanowiły jedno z najbardziej intratnych przedsięwzięć handlowych, zwłaszcza gdy nabywcą stawał się któryś z krajów objętych międzynarodowym embargiem. Wszak wtedy odbiorca broni płacił znacznie więcej za towar niż normalnie. Transakcje zbrojeniowe dostarczały sporo kasy i emocji. Jeden z bohaterów tej branży niejaki "Wolfgang Frenkel", pracujący całe lata dla "arystokracji WSI" powiedział kiedyś, że "prawdziwe emocje rosły powyżej miliona dolarów".

Handel bronią był branżą atrakcyjną nie tylko ze względu na dużą kasę. Można też było spotkać w niej osoby wielce wpływowe i ciekawe jak Al-Kassar, Wiktor Bout czy sam Adnan Kashodi - które znane były wszystkim walczącym stronom wszystkich wojen i międzynarodowemu wymiarowi sprawiedliwości. O transakcjach z ich udziałem nie mógł wiedzieć ani minister obrony narodowej ani premier, ani nawet prezydent.

Transakcje "eksport - import" obejmowały także branżę, paliwową i energetyczną. O wszystkim decydowały rynkowe prawidła popytu i podaży. Konstruowano nowe mechanizmy finansowe i sprawdzano je w praktyce jako operacje pilotażowe. Szukanie pieniędzy, dużych pieniędzy, wymagało jednak szerokiego otwarcia się "arystokracji" na świat cywilny. Owoce polityki otwarcia na świat przyszły bardzo szybko. I tak wspólnymi siłami wojskowo-cywilnymi w II połowie lat 90-tych "opędzlowano" budżet Wojskowej Akademii Technicznej na kwotę ponad 100 milionów dolarów. Koncepcja wyprowadzenia kasy z WAT-u narodziła się w gronie "arystokratów" odpowiedzialnych za sprawowanie "opieki" nad tą wojskową uczelnią. Stworzony przy tej okazji łańcuszek firm i kosmicznych umów zawieranych w imieniu WAT-u był genialnym przedsięwzięciem biznesowym, na tyle genialnym, że nie była w stanie poradzić sobie z nim żadna prokuratura w Polsce, nie mówiąc o prokuraturze wojskowej.

Życie codzienne "arystokracji WSI" nie było wypełnione jedynie żmudna pracą operacyjną. Dbano o właściwe zorganizowanie różnych uroczystości. W budżecie zawsze zabezpieczano niezbędne fundusze na ten cel. Nie były to jednak uroczystości państwowe. Obchodzono hucznie wszystkie rocznice związane z pełnieniem służby, imieniny, urodziny, organizowano pożegnania "arystokratów" odchodzących ze służby, wyjeżdżających i przyjeżdżających z placówek zagranicznych lub ważnych misji. Wszystko oczywiście musiało mieć odpowiednią oprawę, łącznie z firmowymi zaproszeniami. Wręczano okolicznościowe prezenty, egzemplarze broni oraz sygnety z godłem WSI, mające dowodzić przynależności do klasy panującej. Nigdy w trakcie tych uroczystości nie zabrakło poczęstunku i odpowiedniej ilości alkoholu.

Alkohol był czymś ważnym w życiu codziennym "arystokracji WSI". Był on obecny od samego rana do późnych godzin wieczornych w różnych formach i w różnej postaci. Piła nie tylko "arystokracja", ale piły wszystkie "stany" w WSI. Pito w Centrali i w terenie, pito na placówkach i misjach zagranicznych. Pito dla integracji, ze strachu i dla otuchy. Ale nie tylko dlatego. Picie, tak jak stosunek z kobietą w przedrewolucyjnych Chinach, było dla "arystokratów WSI" ulubioną forma spędzania wolnego czasu. Jednak zdecydowanie więcej pito poza krajem. Nostalgia wymagała ukojenia. Historia kariery pułkownika K. - "arystokraty" na placówce w koreańskim kraju obrazuje to najlepiej. Pił z dużym rozmachem czasowym i dużą ilością gotówki, doprowadzając się do stanów absolutnej nirwany na wiele godzin. Przeszedł do historii jako człowiek w niekoniecznie czystych ineksprymablach, którym uwagę poświecił nawet sam prezydent Kwaśniewski. Ale cóż, w końcu wszyscy jesteśmy, excusez le mot, w gaciach i możemy sobie powiedzieć verba veritas bez ogródek.

"Arystokracja" nie stroniła od kobiet. Ich obecność nie miała jednak wymiaru mistycznego. Dominowało służbowo-użytkowe podejście do przeciwnej płci. Skrupulatnie dobierano personel żeński w WSI. Oczekiwano gotowości do poświęceń, zależnie od potrzeby chwili. Zdarzało się, że relacje "arystokratów WSI" z personelem żeńskim przypominały zamierzchłe czasy szlacheckie. W końcu, co pańskie należy do Pana. Dokumenty i relacje dotyczące pułkownika W. - szefa jednego z oddziałów kontrwywiadu WSI na południu Polski mówią m.in. o tym, jak wieziony samochodem przez swojego podwładnego usiłował posiąść jego znajdującą się również w samochodzie małżonkę. Zaistniała sytuacja wytworzyła skomplikowany problem lojalności.

Znacznie większym problemem był niedobór kobiet na placówkach zagranicznych. Tutaj jednak, o dziwo, z pomocą przychodziły "żenszczyny" z radzieckich a potem rosyjskich attachatów i placówek dyplomatycznych. Szczególnie frapujące okazały się przygody generała O. na placówce w odległym dalekowschodnim kraju. Jego rosyjska wybranka, obok wielu uciech lubiła okolicznościowe fotografowanie.

Gdy 30 września 2006r. zakończyły swój żywot Wojskowe Służby Informacyjne, życie "arystokracji" zamarło. Pozostała nostalgia za minionym. Dzisiaj, Anno Domini 2008, byli sołdatokraci niczym Taleyrand mogą powiedzieć: "Kto nie żył w czasach ancien régime, ten nie zna rozkoszy życia".

Leszek Pietrzak

29.04.2008r.
http://wyszkowski.com.pl

 
RUCH RODAKÓW : O Ruchu Dolacz i Ty
RODAKpress : Aktualnosci w RR Nasze drogi
COPYRIGHT: RODAKnet